czwartek, 27 lipca 2017

Zabawy w kotka i... fokę



Kolejna złowroga, czarna chmura przesuwa się za linię horyzontu. Skuszeni przerwą w opadach, wysiadamy z samochodu na kolejnym punkcie widokowym. Tym razem czeka na nas niewielka tabliczka informująca o zaskakującej genezie Szetlandów i niewielka plaża z ruiną chatki bez dachu. 

I nawet Tomek nie grzeszący wzrostem się nie mieści...
K. Pawełczyk
Okazuje się, że te magiczne wyspy jakieś 360 milionów lat temu leżały sobie spokojnie w okolicach równika, po czym jak gdyby nigdy nic przypłynęły do północnej Europy, i póki co, najwyraźniej jest im tu całkiem dobrze… szkoda tylko, że po tropikalnej przeszłości pozostały już tylko deszcze i to bynajmniej nietropikalne! Nieco zaskoczeni wpatrujemy się w tabliczkę – świat z każdą kolejną podróżą wydaje mi się coraz bardziej niezwykły i zaskakujący. 
Dawno, dawno temu...
K. Pawełczyk

Dla odmiany znowu zaczyna kropić, dlatego spodziewając się dalszego rozwoju sytuacji niemal biegiem dostajemy się pod tajemniczą chatkę bez dachu. Wejście doń jest tak małe, że zaczynam się poważnie zastanawiać nad istnieniem elfów albo krasnoludków. W każdym razie na pewno dawni mieszkańcy tych okolic wzrostem nie grzeszyli. Na polanie powyżej domku kolejne stado owiec konsumuje obiadokolację – Zuza z Gosią biegną zrobić kolejne ujęcia białych, puchatych kulek, a moją uwagę przyciąga młoda foka co rusz wystawiająca łebek z fal. Szybko wyciągam aparat i celuję obiektyw w nową koleżankę, która jakby wyczuwając natrętnego paparazziego wynurza się i znika w zupełnie niespodziewanych miejscach. W tej zabawie w kotka i myszkę, czy raczej Kasię i fokę, foka ma zdecydowaną przewagę i w końcu po kilku niewyraźnych ujęciach, na których tylko wprawne oko odróżni fokę od grafitowego morza, daję za wygraną i przyznaję zwycięstwo koleżance wśród fal. 
Znajdź fokę...
K. Pawełczyk

Krople deszczu stają się coraz większe i coraz gęstsze. Szybko uciekamy do samochodu by choć minimalnie uchronić się przed zajadłą ulewą. Tymczasem Zuza z Gosią są na samym końcu polanki i mimo szczerych chęci na sprint docierają do nas zupełnie przemoczone.
Ostatni rzut oka
K. Pawełczyk


Przemoczeni, zmarznięci i głodni do granic możliwości udajemy się w drogę powrotną do Lerwick, mając nadzieję na znalezienie jakiejś knajpki na obiadokolację po drodze. Wszystkie osady ludzkie wyglądają na opuszczone albo co najmniej pogrążone w głębokim, deszczowym śnie. Powoli tracimy nadzieję na zjedzenie czegoś przed stolicą, gdy nagle wyłania się fast-food’owa, niewielka knajpa specjalizująca się w fish and chips! Dawno nie byłam tak szczęśliwa wchodząc do przybytku nieco przypalonej frytury i zdecydowanie zbyt grubej panierki na wszystkim co wychodziło z kuchni. Niestety nazwy ryb po angielsku niewiele nam mówią, więc wybieramy na chybił trafił – byle by było dużo i szybko, zanim żołądki na stałe przykleją nam się do kręgosłupów. Oba warunki zostają zrealizowane. Błyskawicznie dostajemy ogromne talerze z rybą i porządną porcją frytek. Panierka jest grubsza niż ryba w środku i obrzydliwie tłusta, co po kilku gryzach skłania mnie do obrania biednej ryby ze złocistego pancerza.  Objadamy się niemal do nieprzytomności – taka porcja ciepłego jedzenia w połączeniu z niemal całodziennym postem skutkować może tylko jednym – ołowianymi powiekami. W samochodzie szybko odpływam w objęcia Morfeusza. To był niezwykły, wręcz mistyczny dzień. Podświadomie czuję, że znowu zostawiam kawałek serca. Znowu na północy.
Wieczorem Tomek idzie pooglądać przy piwie gry tutejszych żeglarzy w zaprzyjaźnionym klubie, a my rozkładamy w mesie nasze, jak on to nazwał „prymitywne wykładanki”, przy których śmiechu jest co niemiara. Atmosfera jak w każdy portowy wieczór jest rewelacyjna – mimo sztormów i nieustannych ulew, które się właśnie przetaczają poza naszym małym jachtowym azylem. I mimo świadomości, że i tak nas na morzu dopadną, bo na radykalną poprawę pogody już nikt z nas nie liczy.  Teraz tylko czekamy – jeszcze co najmniej dwa dni, na przejście tych największych sztormów. A mnie z tyłu głowy pojawia się chochlik, który nie miałby nic przeciwko jeszcze kilku sztormom, tak by tu zostać jak najdłużej. Ba! Może nawet na zawsze. Szetlandy chyba rzuciły na mnie urok…
Katarzyna Pawełczyk