Kolejna złowroga, czarna chmura
przesuwa się za linię horyzontu. Skuszeni przerwą w opadach, wysiadamy z
samochodu na kolejnym punkcie widokowym. Tym razem czeka na nas niewielka
tabliczka informująca o zaskakującej genezie Szetlandów i niewielka plaża z
ruiną chatki bez dachu.
I nawet Tomek nie grzeszący wzrostem się nie mieści... K. Pawełczyk |
Okazuje się, że te magiczne wyspy jakieś 360 milionów
lat temu leżały sobie spokojnie w okolicach równika, po czym jak gdyby nigdy
nic przypłynęły do północnej Europy, i póki co, najwyraźniej jest im tu
całkiem dobrze… szkoda tylko, że po tropikalnej przeszłości pozostały już tylko
deszcze i to bynajmniej nietropikalne! Nieco zaskoczeni wpatrujemy się w
tabliczkę – świat z każdą kolejną podróżą wydaje mi się coraz bardziej
niezwykły i zaskakujący.
Dawno, dawno temu... K. Pawełczyk |
Dla odmiany znowu zaczyna kropić, dlatego spodziewając
się dalszego rozwoju sytuacji niemal biegiem dostajemy się pod tajemniczą
chatkę bez dachu. Wejście doń jest tak małe, że zaczynam się poważnie
zastanawiać nad istnieniem elfów albo krasnoludków. W każdym razie na pewno
dawni mieszkańcy tych okolic wzrostem nie grzeszyli. Na polanie powyżej domku
kolejne stado owiec konsumuje obiadokolację – Zuza z Gosią biegną zrobić
kolejne ujęcia białych, puchatych kulek, a moją uwagę przyciąga młoda foka co
rusz wystawiająca łebek z fal. Szybko wyciągam aparat i celuję obiektyw w nową
koleżankę, która jakby wyczuwając natrętnego paparazziego wynurza się i znika w
zupełnie niespodziewanych miejscach. W tej zabawie w kotka i myszkę, czy raczej
Kasię i fokę, foka ma zdecydowaną przewagę i w końcu po kilku niewyraźnych
ujęciach, na których tylko wprawne oko odróżni fokę od grafitowego morza, daję
za wygraną i przyznaję zwycięstwo koleżance wśród fal.
Znajdź fokę... K. Pawełczyk |
Krople deszczu stają się
coraz większe i coraz gęstsze. Szybko uciekamy do samochodu by choć minimalnie
uchronić się przed zajadłą ulewą. Tymczasem Zuza z Gosią są na samym końcu
polanki i mimo szczerych chęci na sprint docierają do nas zupełnie przemoczone.
Ostatni rzut oka K. Pawełczyk |
Przemoczeni, zmarznięci i głodni
do granic możliwości udajemy się w drogę powrotną do Lerwick, mając nadzieję na
znalezienie jakiejś knajpki na obiadokolację po drodze. Wszystkie osady ludzkie wyglądają
na opuszczone albo co najmniej pogrążone w głębokim, deszczowym śnie. Powoli
tracimy nadzieję na zjedzenie czegoś przed stolicą, gdy nagle wyłania się
fast-food’owa, niewielka knajpa specjalizująca się w fish and chips! Dawno nie
byłam tak szczęśliwa wchodząc do przybytku nieco przypalonej frytury i zdecydowanie
zbyt grubej panierki na wszystkim co wychodziło z kuchni. Niestety nazwy ryb po
angielsku niewiele nam mówią, więc wybieramy na chybił trafił – byle by było
dużo i szybko, zanim żołądki na stałe przykleją nam się do kręgosłupów. Oba
warunki zostają zrealizowane. Błyskawicznie dostajemy ogromne talerze z rybą i
porządną porcją frytek. Panierka jest grubsza niż ryba w środku i obrzydliwie
tłusta, co po kilku gryzach skłania mnie do obrania biednej ryby ze złocistego
pancerza. Objadamy się niemal do
nieprzytomności – taka porcja ciepłego jedzenia w połączeniu z niemal
całodziennym postem skutkować może tylko jednym – ołowianymi powiekami. W
samochodzie szybko odpływam w objęcia Morfeusza. To był niezwykły, wręcz mistyczny dzień.
Podświadomie czuję, że znowu zostawiam kawałek serca. Znowu na północy.
Wieczorem Tomek idzie pooglądać
przy piwie gry tutejszych żeglarzy w zaprzyjaźnionym klubie, a my rozkładamy w
mesie nasze, jak on to nazwał „prymitywne wykładanki”, przy których śmiechu jest
co niemiara. Atmosfera jak w każdy portowy wieczór jest rewelacyjna – mimo sztormów
i nieustannych ulew, które się właśnie przetaczają poza naszym małym jachtowym
azylem. I mimo świadomości, że i tak nas na morzu dopadną, bo na radykalną
poprawę pogody już nikt z nas nie liczy. Teraz tylko czekamy – jeszcze co najmniej dwa
dni, na przejście tych największych sztormów. A mnie z tyłu głowy pojawia się
chochlik, który nie miałby nic przeciwko jeszcze kilku sztormom, tak by tu
zostać jak najdłużej. Ba! Może nawet na zawsze. Szetlandy chyba rzuciły na mnie
urok…
Katarzyna Pawełczyk