Burza goni burzę
Ciasne wnętrze namiotu co chwilę
rozjaśnia oślepiające światło błyskawicy. Deszcz zajadle wybija mroczną melodię
o poliestrowe ściany, próbując wedrzeć się do środka. Nie sprawdzam godziny –
wiem, że jest środek nocy i w duchu modlę się o rychły koniec tego spektaklu.
Do porannej melodii budzika pozostało niewiele czasu, za to do stacji Łeba –
wiele kilometrów. Zmęczenie miesza się z rozbudzeniem, strach z głębokim
poczuciem, że wszystko – jak zawsze – będzie dobrze. Przy kolejnym błysku
burzowego światła widzę, że Kamil też nie śpi. Zapowiada się trudny dzień.
Udaje mi się jeszcze zasnąć, a
kiedy wreszcie budzik oznajmia godzinę „zero”, czuję się nieco lepiej niż w
nocy. Niestety deszcz nie daje za wygraną i co rusz spada w formie krótkich,
acz intensywnych ulew. Mimo to szykujemy śniadanie, chcąc wyjść punktualnie z założeniami
planu. Podczas porannej toalety zaczyna nawet nieśmiało świecić słońce zza
chmur. Postanawiamy więc, że damy chwilę namiotowi na przeschnięcie i wyjdziemy
z półgodzinnym opóźnieniem.
Oczywiście nie mogło pójść
gładko. Dosłownie w tym momencie, w którym zaczęliśmy składać nasz mały domek,
przyszła kolejna burza! Wściekli chowamy się do namiotu i nerwowo zaczynamy
analizować radar burzowy i kierunki wiatru. Wygląda na to, że padać może przez
cały dzień – choć im bliżej Łeby, tym to prawdopodobieństwo mniejsze.
Postanawiamy więc, że kiedy największe natężenie minie, ruszymy w drogę – czas płynie
nieubłaganie.
Pierwszy odcinek drogi wiedzie
znowu przez kolejny mało przyjemny las. Wrażenia te potęgowane są odgłosami
grzmotów, które przypominają, że jesteśmy dzisiaj zdani na łaskę lub niełaskę
natury. Po kilkunastu minutach szybkiego marszu znajdujemy kilka knajpek przy
plaży – ostatnia okazja, żeby zjeść coś porządnego. Zatrzymujemy się więc na
drugie śniadanie i obowiązkowo kawę, analizując przy okazji mapę i dostępne
trasy wokół Jeziora Sarbsko. Biorąc pod uwagę sporą obsuwę, jaką zafundowała
nam burza, wybieramy najkrótszą trasę – północnym krańcem jeziora. Zanim jednak
tam dojdziemy, czeka nas jeszcze sporo kilometrów.
Poranna dawka energii Fot. K. Pawełczyk |
Pościg
Silny wiatr rozwiał złowieszcze
chmury, jednak o marszu brzegiem morza nie ma mowy – pierwszy raz od 5 dni jest
naprawdę zimno. Na szczęście droga wzdłuż plaży przez las jest całkiem
przyjemna i co najważniejsze – stosunkowo twarda i wygodna.
Nareszcie się rozpogadza! Fot. K. Pawełczyk |
Kiedy tak idziemy
zachwycając się pięknem krajobrazu i próbując zapomnieć o coraz dokuczliwszych
bólach wszelakich, nagle zza wydm wyłania nam się wóz zaprzęgnięty w dwa konie!
Nie wiem dlaczego, ale stwierdziliśmy zgodnie, że panowie nań pracujący na
pewno jadą do Stilo i nas podrzucą. Niewiele więc myśląc rzucamy się dosłownie
w pogoń za nadzieją nadrobienia straconego czasu. Tempa, jakie osiągnęliśmy,
mogliby nam pozazdrościć starzy wyjadacze nadmorskich trekkingów. Pojęcia nie
mam skąd się w nas wzięły te pokłady energii i mocy, ale przez prawie 2
kilometry niemal biegniemy za wozem, który jest dosłownie kilkadziesiąt metrów
przed nami, zapominając o wszelkich kontuzjach.
Nadzieja na 8 kopytach Fot. K. Pawełczyk |
Kiedy wreszcie udaje nam się
dopaść nasze transportowe marzenie, ono pryska niczym bańka mydlana – panowie nie
jadą do Stilo, panowie zaraz zawracają do Lubiatowa. Łzy niemal stanęły nam w
oczach, ból wrócił ze zdwojoną siłą, a zapas energii opadł do poziomu
krytycznego. Nie ma lekko – nie uda nam się nieco oszukać systemu i nadrobić
ani czasu ani dystansu „na lewo”. Trochę rozczarowani ruszamy już spokojnym
tempem w dalszą drogę.
Śledzik dobry na wszystko
Przynajmniej las jest naprawdę
piękny i pachnący, a ludzie którzy nas mijają – uśmiechnięci i pełni życia. To
dodaje otuchy – latarnia musi być już blisko.
Sosnowy - najlepszy! Fot. K. Pawełczyk |
Niestety wiemy, że nie zdążymy
jej zwiedzić – cenny jest już nie tylko czas, ale i każdy krok. Czuję, że moje
stopy pokrywają liczne bąble i odciski. Kolana też nie dają o sobie zapomnieć…
- To co, może zrobimy sobie
przerwę na małe co nieco? – pytam, kierując wzrok na smażalnię. Kamil z chęcią
przystaje na moją propozycję – w ramach rekompensaty za nie zwiedzenie latarni,
musimy zadowolić się śledzikiem pod latarnią. Dobre i tyle.
Śledziki "U Zamojskich" Fot. K. Pawełczyk |
Humory wracają na
swoje miejsce, zupełnie nie spodziewając się, że najtrudniejsza część tej trasy
jest dopiero przed nami…
Katarzyna Pawełczyk