- Nie jadę na środku! – zaspanym głosem i z lekko zamglonymi
oczami oznajmiam bratu sprzeciw przed zajęciem honorowego miejsca w
samochodzie, podskórnie przeczuwając, że mimo próśb i gróźb i tak tam wyląduje.
Nie mogło być inaczej – w decydującej chwili, kiedy Leszek
ma zająć miejsce razem ze mną i Justyną z tyłu wehikułu, wybiera wejście po
mojej stronie. Gdyby nie zbyt wczesna pora i brak kofeiny w organizmie, pewnie
zaprotestowałabym znowu. Cóż… do Balic jakoś wytrzymam na środku.
Szczęśliwie, na lotnisko docieramy ze sporym zapasem czasu –
wreszcie można rozpocząć urlop, wreszcie nie trzeba się nigdzie spieszyć. Ta
czasowa sielanka nie trwa jednak zbyt długo. Chłopaki ustawiają się do odprawy
bagażu w długiej kolejce i po pięciu minutach dalej stoją w tym samym miejscu.
Okazuje się, że wszystkie loty naszego przewoźnika obsługuje jedna, ucząca się
pani. Po czterdziestu minutach, kiedy panowie nie doszli nawet do połowy
ogonka, zaczynam się lekko denerwować i zaklinać rzeczywistość.
Po dłuuuugiej podróży, szczęśliwie wylądowali na Teneryfie! |
- „Pasażerowie udający się na Teneryfę proszeni są o pilne
zgłoszenie się do bramki nr 23” – miły, ale stanowczo ponaglający głos
rozbrzmiewa mi w uszach, powodując niemiłe uczucie w żołądku. Rzutem na taśmę
udaje nam się przejść kontrolę bezpieczeństwa i dotrzeć do wyznaczonej bramki.
Uff – głupio byłoby spóźnić się na samolot przed rejsem…
W samolocie całkiem sporą grupę pasażerów stanowią
niemowlaki i dzieci poniżej trzeciego roku życia, co wiąże się z koncertem na
kilkanaście głosów. Mam to szczęście, że siedzę obok takiej kruszynki, która po
obudzeniu w połowie lotu, pragnie z impetem włączyć się w operetkę. Lekko nie
jest, ale przecież im bardziej człowiek jedzie zmęczony na urlop, tym bardziej
będzie z niego zadowolony po powrocie.
Na Teneryfie wita nas cudowne słońce, delikatnie muskając wyposzczone,
blade twarze i niezwykle przyjemna temperatura, pozwalająca na upchanie
wszelkich kurtek i czapek do plecaków. Natychmiast zapominam o wszelkich
niedogodnościach tej podróży – zdecydowanie wato było!
"Zabiorę was do super knajpki!" |
Seba proponuje wygłodniałym współtowarzyszom fajną knajpkę,
gdzie serwują świetne owoce morza. Został samozwańczym kapitanem wypraw lądowych,
doskonale orientując się co w kanaryjskiej trawie piszczy. Podjeżdżamy na
parking w mało ciekawym miejscu, tuż przy autostradzie, gdzie oprócz Mc Donalds’a
jest jeszcze kilka przydrożnych przybytków chińskiego i włoskiego żarcia prosto
z Teneryfy. Na twarzach pojawia się mieszanka zdziwienia i rozczarowania, ale
głodni do granic możliwości nie śmiemy poddawać w wątpliwość jakości włoskiej
restauracyjki, czy protestować. Zamawiam
spaghetti frutti di mare, nie spodziewając się niczego nadzwyczajnego, mając
jednak nadzieję, że nie skończy się to wielogodzinnym romansem z toaletą. Kiedy
na stole pojawia się nasza uczta, wszyscy z uznaniem patrzą w swoje talerze.
- Ale to jest dobre! – daje się słyszeć co kilka kęsów.
Kapitan od kwestii lądowych miał rację – jedzenie rewelacyjne!
Obowiązkowe punkty widokowe... |
Po morskiej uczcie ruszamy na północ wyspy niezwykle
malowniczą drogą, na której co rusz znajdują się punkty widokowe – nie zatrzymywanie
się, mogłoby skutkować porcją nieznośny wyrzutów sumienia.
Humory dopisują :) |
Po zachodzie słońca, kiedy Sebastian z Filipem ruszają po
resztę załogi na lotnisko, my postanawiamy sprawdzić jak się ma życie nocne w
Perto de la Cruz. Po małym rekonesansie wybieramy odpowiednią knajpkę ze sporym
wyborem tapasów i muzyką na żywo rodem z… USA! Mix kulturowy Teneryfy wprawia
nas w stan słodkiego osłupienia za każdym razem.
Puerto de la Cruz nocą |
- O! O tym mówił Makłowicz… i o tym też! – oglądając skrupulatnie
„Makłowicza w podróży” przed rejsem awansowałam do roli eksperta od tapasów i
przysmaków kanaryjskich. Po długiej chwili rozważań wybieramy kilka
zarekomendowanych przez kulinarnego podróżnika, pozycji z menu i
zarekomendowany przez Jaśka rum. Półmiski pełne aromatycznych kozich serów i
kolorowych sosów mojo przyprawiają o przyjemny zawrót głowy, a kieliszki
wielkości sporego wiadra wypełnione po brzegi złocistym, mocnym, kanaryjskim
rumem wywołują uśmiechy sięgające spokojnie do ósemek.
Wiaderko rumu, a co! |
Z każdą minutą humory i
poziom zadowolenia rosną o dziwo nie tylko u nas, ale również u kelnerów,
którzy zaczynają się droczyć i przedrzeźniać, w niezdarny i przez to
sympatyczny sposób, polską mowę. Po zaledwie kilku godzinach spędzonych na
Wyspach Szczęśliwych, rewelacyjnym jedzeniu i tylko jednej porcji rumu
stwierdzam z całą pewnością, że mogłabym tu zostać na zawsze!
I pomyśleć, że to dopiero początek tej cudownej przygody…
I pomyśleć, że to dopiero początek tej cudownej przygody…
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz