Wracamy do mariny z fatalnymi wiadomościami. Musimy raz
jeszcze w tym rejsie rzucić cumy i szukać schronienia w oddalonej o 6 mil
Benalmadenie, oczywiście bez gwarancji, że i z tej mariny nas bezceremonialnie
nie wyrzucą. Załogom miny rzedną wprost proporcjonalnie do wypowiadanych słów.
Nadzieja na oddelegowanie okrutnego zmęczenia i radość z bezpiecznego
zakończenia rejsu pryskają znacznie szybciej niż dobry sen po interwencji
budzika. Zdenerwowani, zmęczeni, skołowani przygotowujemy się do odejścia od
kei. Nasi znajomi policjanci pilnują byśmy przypadkiem nie zrezygnowali z
wykonania nakazu wyjścia w morze i czekają aż nie znikniemy za zakrętem kanału
portowego, co rozwściecza nas jeszcze bardziej. O ile przez cały rejs
zachowywałam względny spokój, jakiego wymaga funkcja kapitana, o tyle teraz
nerwy mi puściły zupełnie. Przeklęłam srodze hiszpański naród i hiszpańską
kulturę portową, wylałam potok mocnych słów patrząc za rufę i stwierdziłam, że
dopiero po tym oczyszczającym obrządku mogę dojść do siebie.
Noc jest najczarniejsza ze wszystkich dotąd, mimo ogromnej
łuny miejskich świateł bijącej od tak bliskiego brzegu. Przed dziobem niewiele
widać, za rufą w ciemnościach majaczy jacht Doroty. Złą atmosferę rozładowują
kanapki i ciepła herbata. Po niecałej godzinie panuje już zupełny spokój,
płyniemy przed siebie do kolejnego portu – miejmy nadzieje ostatniego. Robimy
swoje, dokładnie tak jak przez ostatnie cztery noce. Schodzę pod pokład
przestudiować locję. Zapamiętuje wszystkie istotne wskazówki z ogromną mielizną
u wejścia do portu na czele. W gardle drapie coraz bardziej i złe samopoczucie
ubarwiają oznaki, niechybnie zbliżającej się choroby. Jednak na razie skupiam
się tylko na bezpiecznym doprowadzeniu załogi i jachtu do końca. Ostatecznego i
niepodważalnego końca rejsu.
Benalmadena okazuje się być ogromną mariną. Zaraz przy
wejściu znajduje się stacja benzynowa. Jacyś ludzie machają do nas i krzyczą
coś po hiszpańsku. Kiedy pytamy o angielski oczywiście udają, że nie potrafią
się nim posługiwać. Płyniemy więc w głąb basenu portowego, lekceważąc okrzyki z
nabrzeża. Po raz kolejny udaje nam się elegancko zaparkować. Poprawiamy cumy,
kiedy z prędkością co najmniej nierozsądną, nadjeżdża na keję samochód obsługi
portu. Jak się okazuje są to ci sami ludzie, którzy machali do nas przy wejściu
i krzyczeli po hiszpańsku. Sytuacja w zasadzie robi się analogiczna, poza małym
szczegółem – nagle dostali olśnienia językowego i przemówili po angielsku.
Komunikat był nam już doskonale znamy – nie możemy tutaj stać. Byłam gotowa
zabić ich spojrzeniem, na co szybko zareagowali zaproszeniem na nabrzeże przy
stacji benzynowej, gdzie będziemy mogli stać do rana i poczekać na pełen
check-in. Jak na rejs, w którym zatrzymywaliśmy się tylko raz, to solidne
przeszkolenie z manewrówki portowej nas spotyka.
- Cumy rzuć – mówię już bez przekonania i z całych sił
próbując ukryć obecną w głosie irytacje.
Rutynowy już manewr odejścia od kei
wykonujemy sprawnie, próbując zatrzymać resztki skupienia. Przy stacji stajemy
longiem. Kiedy wszystkie cumy i szpringi są już na polerach i zostaje tylko
ustawić ładnie jacht, loża ekspertów na kei zaczyna wydawać polecenia mojej
załodze wprowadzając totalny chaos i zamieszanie do ostatniego manewru. Nerwy
ostatecznie mi puszczają i pierwszy raz w tym rejsie podnoszę znacząco głos,
przywołując do porządku całą gromadkę i przypominając im kto tu jest kapitanem
i kto wydaje polecenia. Załoga patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem i szybko
wraca na stanowiska, a loża ekspertów w mgnieniu oka znika z tej części
nabrzeża, na której Kapitan Katarzyna wydaje ostatnie dyspozycje dotyczące
wybierania i luzowania poszczególnych lin. W końcu udaje nam się ustawić
należycie jacht i pada, tym razem ostatnie „tak stoimy”. Atmosfera natychmiast
się poprawia i rozluźnia – wszyscy zapominamy o ostatnim incydencie i ze
spokojem siadamy w kokpicie otwierając cudownie chłodne butelki, idealną
nagrodę za trudy ostatnich czterech dób w morzu.
Wreszcie w porcie... P. Maindok |
Czekamy już tylko na Krzyśka i Biegana, którzy ciągle
jeszcze przemierzają ciemną noc. W drodze do Benalmadeny są również załogi z
następnego etapu, które będziemy gościć tej nocy na jachtach, póki nie zdamy
naszych małych światów w kolejne dobre ręce.
Kiedy wszyscy są już na miejscu, dobre nastroje ostatecznie
zwyciężają batalie ze zmęczeniem i rozdrażnieniem. Udało się bezpiecznie
zakończyć rejs.
Zawsze bardziej doświadczeni kapitanowie mówili mi, że
najcięższy sztorm nie jest tak niebezpieczny jak rozluźnienie towarzyszące
końcówce rejsu. I o ile nigdy nie podważałam tej tezy, o tyle dopiero podczas
tego rejsu boleśnie przekonałam się o jej absolutnej słuszności. Miałam już
zdawać jacht następnemu kapitanowi, pod pokładem został tylko mój podręczny
plecak, po który chciałam szybko zejść by nie trzymać następnej załogi na kei.
Beztrosko wbiegłam na pokład, postawiłam nogę na szczycie zejściówki i poczułam
jak tracę równowagę. Złapałam suwklapę, która podczas całego rejsu stawiała
nieziemski opór każdemu kto chciał ją odsunąć, w nadziei że uda mi się
zatrzymać właśnie na niej. Oczywiście suwklapa w przypływie złośliwości
odsunęła się jak po maśle, a ja spadłam z samej góry, zahaczając kręgosłupem o
kilka schodów wprost na cztery litery. Czułam jak przeszywający ból wypełnia
całe moje ciało bez wyjątku. Przed oczami zrobiło mi się ciemno, sama już nie
wiem czy od łez czy z bólu. Przez chwilę miałam wrażenie, że już nigdy nie
zdołam się podnieść z podłogi. Dzięki Bogu, Dorota zachowując zimną krew
zabrała mnie do szpitala i zorganizowała dostarczenie mojego bagażu na lotnisko
– za kilka godzin miałam wracać do Polski. Diagnoza nie napawała optymizmem,
choć biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności tego spektakularnego lotu i tak
była najlepsza z możliwych – złamanie kości ogonowej.
Żaden sztorm do tej pory mnie tak nie sponiewierał jak
cudowne rozluźnienie, towarzyszące kończącemu się rejsowi…
Katarzyna Pawełczyk
Kasiu, jak zwykle świetne! ;)
OdpowiedzUsuńKilka "wrzutek", których mi brakuje z punktu widzenia I oficera:
1. płynięcie na pograniczu świateł Malagi a mgły i ciemności Morza - bezcenne!
2. "nieoznaczone wraki" - jakieś totalne nieporozumienie u wybrzeży Hiszpanii!
3. Piotrek i Andrzej jako "szperacze" na dziobie - brawa dla chłopaków ale... poćwiczymy następnym razem!? ;)
4. Uderzenie w "coś", co wybiło nam dziurę w nawisie dziobowym - "ja pierniczę... zginiemy!",
5. Stacja benzynowa w Benalmadenie - nie czułem benzyny tylko ulgę, a później ochotę na kolejny etap ;)
6. "Strata" Pani Kapitan na 5 minut przed zdaniem jachtu i przejęcie dowództwa przez I oficera - "ja pierniczę! znów zginiemy!" ;)
Dziękuję Ci za piękny rejs i czekam na kolejne, wspólne... nawet klopsy zrobię ;)
Pozdrowienia :*