Wbrew obawom, do portu kończącego naszą przygodę będziemy
wchodzić przed zachodem słońca w nadspodziewanie dobrych humorach. Wprawdzie w
locji przestrzegają przed, lekko mówiąc, niegościnnością tutejszych władz
portowych, ale któż by się tym przejmował, skoro po tak ciężkich przeprawach
udało nam się dotrzeć na czas do Malagi – przecież już nic złego się stać nie
może. Na wyznaczonym kanale wywołujemy upragnioną marinę. Cisza przeplata się z
hiszpańskimi zaklęciami. Na próbę porozumienia się w języku angielskim, nasi
potencjalni gospodarze reagują stwierdzeniem „no English” i najprawdopodobniej
wyłączeniem radiostacji. Postanawiamy się jednak nie zrażać tą barierą
komunikacyjną. Wpływamy do kanału portowego, rozglądając się za miejscami
nadającymi się do zaparkowania.
Przemysłowe oblicze Malagi P. Maindok |
Wreszcie jest! Miejska marina, ukryta na końcu
długiego kanału, pachnącego ze wszech miar przemysłem, promami pasażerskimi i
surowością. Z trudem udaje nam się znaleźć wolne miejsca przy jachtowym
nabrzeżu. Po zgrabnym wciśnięciu się pomiędzy dwie, drogo wyglądające
jednostki, zauważam brak jednego z muringów. To nic – myślę – jakoś sobie
poradzimy.
- Cumy na ląd!
Załoga uwija się przy ostatnich manewrach nadzwyczaj
energicznie. Wychodzę na keję. Rozmawiam z Dorotą. Za plecami słyszę ciche
przekleństwa i głośne narzekanie – nasz jedyny muring jest kompletnie
obrośnięty glonami, muszlami i innym morskim bogactwem dennym, które
zdecydowanie utrudnia jego wybranie. Cała procedura rozciąga się grubo ponad
standardowy czas cumowania i gdyby nie zmęczenie, lądowa radość i ulga, że
udało nam się wreszcie dopłynąć, pewnie zaczęłabym poganiać kochaną załogę w
stylu iście kapitańskim. Zamiast przybierać jednak surową postawę, po chwili
pękam ze śmiechu – z każdym centymetrem liny, rośnie też ilość skarbów kurczowo
się jej trzymających, ktoś rzuca z kokpitu, że dziś na kolację zaserwuje mule
a’la muring, a mina Piotrka łączy w sobie obrzydzenie, rozbawienie i wysiłek,
co daje naprawdę niesamowitą mieszankę. Nagle Andrzej i Piotrem zaczynają się
aż krztusić ze śmiechu – biegnę na dziób i po chwili sama zanoszę się aż do
łez. Jak się okazało, to nie muring a stara cuma, której koniec chłopaki
właśnie wyciągnęli na pokład!
- Cumy rzuć!
Wypływamy z naszego miejsca, z którym tak długo się szarpaliśmy.
W kokpicie unosi się zapach rodem z porciku rybackiego o świcie. Na szczęście
jest jeszcze jedno wolne miejsce, tuż obok Doroty. Tym razem cały manewr kończy
się błyskawicznie i pada długo wyczekiwane, sakramentalne „tak stoimy!”.
Lądowe selfie! P. Maindok |
Załogi rozpierzchły się na oględziny najbliższej portowej
okolicy. My zaś z Dorotą udałyśmy się na swoje łódki na wytęskniony prysznic.
Nie zdążyłam się jeszcze dobrze rozebrać, gdy hiszpańska inkwizycja, głosem nie
znoszącym sprzeciwu, kazała wyjść na pokład w trybie pilnym. Szybko zarzuciłam
na ramiona bluzę i wyskoczyłam jak oparzona na keję. Portowa policja stanowczo
i bezwzględnie, a jakże, po hiszpańsku coś próbuje nam zaciekle tłumaczyć. Bez
większych nadziei, próbujemy przejść na język powszechnie uznany za
międzynarodowy. O dziwo udaje się Hiszpanom wrzucić co dziesiąte słowo w swej
przemowie po angielsku. Nagle świat zaczyna nam wirować przed oczami –
komunikat stał się jasny – nie możemy pozostać w porcie. Bezceremonialnie i bez
emocji wyrzucają nas z bezpiecznego azylu i każą wyjść w morze. Wszelkie
błagania, tłumaczenia i apele na nic się nie zdają. Niemniej w przypływie
litości policjanci postanawiają nam pomóc i zawieźć nas na rozmowę do
prywatnego jachtklubu, gdzie być może będą dla nas miejsca. W tym czasie na kei
pojawiają się nasze załogi. Ich miny, kiedy panie kapitan bez słowa są
zabierane radiowozem na sygnale w nieznanym kierunku, można zakwalifikować do
kategorii „bezcennych”.
Wizyta w jachtklubie nie przyniosła niestety rezultatu – tu również
zatrzymać się nie możemy. Na szczęście rozmawiamy z dziewczyną, która mówi
biegle po angielsku i w ramach żeglarskiej przysługi dzwoni do portu oddalonego
o jakieś 6 mil z zapytaniem czy tam możemy się udać. Przez chwilę serca
podchodzą nam do gardeł, bo jeśli tam również zabraknie dla nas miejsca, to…
nie mamy gdzie się podziać. W praktyce oznaczałoby to konieczność wyjścia w morze i
tułania się nie wiadomo gdzie, licząc na boską ingerencję, bo w promieniu
kilkunastu mil nie było już żadnej mariny.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz