Część załogi wraca do żywych po niemiłym spotkaniu z chorobą
morską, choć na kwestie żywieniowe dalej patrzą z nutą niepewności. Ci, którzy
na pokładzie spędzili godziny nadliczbowe wykazują zgoła przeciwne nastroje.
Niedobór snu uzupełniamy nadmiarem kalorii. Jak się okazuje niemożność zejścia
na ląd i gasnący wiatr wzbudzają w wilkach morskich niespotykane pokłady
kulinarnej ( i nie tylko) kreatywności. Jako pierwszy, ze swoimi kambuzowymi
talentami ujawnia się Andrzej. Po standardowym jachtowym obiedzie, przebąkuje
coś o kawie. Wedle zasady życzenie
kapitana jest dla nas rozkazem natychmiastowo otrzymuje informacje z
kambuza, że woda jest już wstawiona. Cudowna załoga! Po pięciu minutach
oczekiwania, biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności łagodzące – nasza kuchenka
nie jest niestety tygrysem w kwestii szybkości gotowania nań posiłków, zaczynam
się niepokoić o ukochany, aromatyczny trunek. Już mam sprawdzić co powoduje te
podpokładowe przestoje, gdy w zejściówce pojawia się Patrycja z szerokim
uśmiechem i rozwiązaniem zagadki kawowej.
Kapitan z kawą, to zadowolony kapitan! P. Maindok |
- Andrzej szykuje kawowo - czekoladowe rewolucje!
Chwilę później wytęsknione filiżanki lądują na stoliku w
kokpicie. Do kawy z nutellą nasz barista pokroił świeżego melona – takie desery
to ja rozumiem!
Kawa kreatywna wg. Andrzeja P. Maindok |
Słabnąca siła wiatru niezmiennie mnie niepokoi. Staram się
powstrzymywać przed regularnym przeglądem plotera i wyliczaniu godzin, które
dzielą nas od Malagi – jakkolwiek bym nie liczyła, z dużą dozą pewności
będziemy na styk.
Zapada kolejny zmierzch. Nagle, szybko, bez uprzedzenia. Mam
nadzieję, że ta noc będzie już znacznie spokojniejsza. Wiem wprawdzie, że i
dziś nie pośpię, by towarzyszyć Piotrkowi na wachcie i doglądać Sylwii, którą
Neptun w sposób niesprawiedliwy i okrutny potraktował znacznie mocniejszymi
objawami choroby niż resztę.
Kolejny błyskawiczny zachód słońca... P. Maindok |
Szybkość przyswajania wiedzy przez Piotrka wprawia mnie w
totalny podziw. Wystarczy raz wytłumaczyć dane zagadnienie i chłopak już wie co
robić. Gdybym ja uczyła się żeglarskiej sztuki w równie zawrotnym tempie,
byłabym już mistrzem świata! Gdy kolejna wachta wychodzi na pokład, kładę się
do upragnionego śpiwora. Szybko wpadam w stan relaksu, czując jednak ruchy
jachtu i warunki panujące na zewnątrz nadzwyczaj dobrze. W głębi duszy
uśmiecham się do kolejnego stopnia kapitańskiego wtajemniczenia – mogę czuwać
nad sytuacją spod pokładu.
Cudowne odprężenie, na które czekałam od dwóch dni przerywa
w sposób brutalny radiowy alarm „Mayday relay”. Zrywam się na równe nogi,
próbując wychwycić z potoku hiszpańsko-angielskich słów istotne informacje. Niestety
poza tym, że jakaś jednostka jest w poważnych tarapatach nie zrozumiałam nic
więcej. Spokój odleciał na dobre na kolejną dobę. W głowie myśli kotłują się
niemiłosiernie – co jeśli to któryś z naszych jachtów jest w
niebezpieczeństwie? Wybiegam na pokład i zarządzam szczególną czujność. Zanim
skończyłam wywód o niepokojącym alarmie, Patrycja z ogromną łatwością odczytuje
z mojej głowy sakramentalne „a co jeśli to nasi?”. Staram się zachować resztki
spokoju i nie martwić przynajmniej ich, zapewniając zupełnie bezpodstawnie (w
końcu nie zrozumiałam ani komunikatu ani nawet numeru MMSI), że pozostałe
załogi naszego rejsu zmierzają bezpiecznie do docelowego portu. Alarm powtarzał
się regularnie mniej więcej co dwie godziny. W końcu wspólnymi siłami
odszyfrowaliśmy z komunikatu to co najistotniejsze – współrzędne jednostki
(znajdowała się w zupełnie innymi miejscu niż my) i liczbę osób w
niebezpieczeństwie (czterdziestu ludzi w wodzie). Nieco mi ulżyło, wiedząc że
alarm nie dotyczy naszych kolegów.
Po niespokojnej nocy, czujny dzień P. Maindok |
Niemniej po kolejnej nieprzespanej nocy,
spędzonej przy akompaniamencie wyjącego do granic możliwości radia, miałam
ochotę rozmontować i wyrzucić je za burtę bez żalu.
W kambuzowych popisach przyszła kolej na Grzesia. Zapachy
dochodzące z dołu wprawiają w błogostan i powodują nadmierną produkcję soków
trawiennych w biednych żołądkach. Dzisiejszy szef kuchni serwuje klopsiki
domowej roboty – zdecydowanie najlepsze jakie do tej pory jadłam. Po omiecieniu
talerza do czysta, uroczyście ogłaszam, że nawet moja mama, która gotuje
doskonale, nie robi tak wspaniałych klopsików! Zatem kolejny medal z ziemniaka
w jachtowym Master Chiefie trafia do naszego I oficera. Deser okazuje się
równie wspaniały jak wczorajszy. Andrzej znowu znika pod pokładem, krzątając
się w kambuzie. Po chwili podaje banany w czekoladzie.
Może wiatr i stan morza nie rozpieszczają w tym rejsie – za to
nasi chłopcy stają na wysokości zadania!
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz