Ibizę żegnamy w pięknym słońcu i o dziwo z wyraźnie
wyczuwalnym wiatrem we włosach. Promy kursujące między Ibizą a Formenterą
wprawiają nas w lekkie zakłopotanie – ruch
jak na autostradzie, w jedną i drugą stronę. Żagle idą w górę, spora część
ciuchów w dół, a uśmiechy i radość wypełniają pokłady czterech jachtów po
brzegi. W pełnej błogości i z satysfakcją wynikającą z wyjścia z portu
analizuje leniwie prognozy pogody.
Na pokładzie pełna błogość! K. Pawełczyk |
Dzisiejsza noc zapowiada się wietrznie.
Oczywiście wiatr wieje od dziobu i to ma się nie zmienić już do końca rejsu. Z
tyłu głowy pojawia się chochlik podrzucający czarne myśli i piętrzące się
obawy. Niemniej postanawiam skupić się na chwili obecnej i czerpać z niej
garściami słońce, piękne widoki i dobry humor.
Andrzej jeszcze nie wiem jak długo będzie musiał stać za sterem... P. Maindok |
Do wieczora płyniemy w zasięgu wzroku, wiatr przybiera na
sile i pojawiają się pierwsze objawy choroby morskiej wśród dzielnych
żeglarskich nowicjuszy. Potem kilka zwrotów i zapadające ciemności rozdzielają
nasze jachty na kolejne cztery dni. Do północy utrzymuje kontakt radiowy z
Bieganem i Dorotą. Słyszę, że Papa ma jakieś problemy z fokiem. Próbujemy
dopytać co się stało, ale Krzysiek nie odpowiada, zajęty naprawą usterki. Uczucie
niepokoju we mnie wzrasta wprost proporcjonalnie do utraty kontaktu z kolejnymi
załogami, coraz bardziej kotłującego się morza i silniejszego wiatru. To będzie
długa noc.
Ostatnie chwile w zasięgu wzroku P. Maindok |
Jedni załoganci zgłaszają, że nie dadzą rady wyjść na
wachtę, innych odsyłam sama. Do północy zostaję z Andrzejem sama na pokładzie.
W głowie niewyraźnie przebija się myśl o refowaniu, a zgodnie ze stara dobrą
zasadą – pierwszy zamysł refowania jest ostatnim właściwym momentem aby to
zrobić. Z pod pokładu wynurza się nieco jeszcze zaspany Piotrek, którego
skutecznie rozbudzam tłumaczeniem manewru jaki za chwilę nastąpi. Z wielkim
zapałem i niesamowitą precyzją chłopaki wykonują powierzone im zadania. Genua
nieco zwinięta, a na grocie pierwszy ref. Niestety wiatr rozwiewał się w takim
tempie, że za chwilę wszystkie czynności miały zostały powtórzone. Korba
pracuje na najwyższych obrotach, na twarzy Andrzeja rysuje się wyraźny wysiłek
ale mimo wszelkich niedogodności nie przestaje wybierać. Wtedy słyszymy trzask –
poszło o jeden obrót korbą za dużo. Straciliśmy drugi ref. Nie tracąc czasu
rzucam komendę do założenia trzeciego refu. Tym razem już ostrożniej i uważniej
wybierane są wszelkie liny, niemniej tempo nadal pozostaje zadowalające. Mimo
pozostawienia maleńkich skrawków obu żagli idziemy ponad 7 węzłów – niezły wynik
jak na dotychczasowe osiągnięcia. Stojąc za kołem sterowym na chwilę zapominam
o wszystkich obawach i czuje, dziką wręcz radość ze ścigania się z falami i
orania wściekłych wodnych przestworzy. Takie emocje i wysoki poziom adrenaliny
serwuje tylko morze! Kocham te momenty, nawet jeśli doskonale zdaję sobie
sprawę z tego, że z rejsu wrócę wykończona.
Andrzej odmeldowuje się do koi, a Piotrek przejmuje ster.
Siedzę z nim chwilę na pokładzie, opowiadam o swoich żeglarskich przygodach i
kątem oka trzymam kurczowo nikłe światełko masztu Doroty. Zdrowy rozsądek
podpowiada mi, że i tak ich za chwilę zgubimy i do Malagi trzeba będzie płynąć
samotnie. Niemniej świadomość, że ktoś oprócz nas też zmaga się z żywiołem, daje
koszmarnie złudne poczucie bezpieczeństwa, morskiej wspólnoty i solidarności.
Widząc, że Piotrek mimo debiutu w takich warunkach radzi sobie doskonale,
schodzę pod pokład raz jeszcze przeanalizować prognozy. Wygląda na to, że za
chwilę wpłyniemy w obszar znacznie lżejszego wiatru. Jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, dosłownie chwilę po wszelkich analizach, czuje, że jacht
idzie spokojniej. Wybiegam na pokład, żeby sprawdzić czy to aby na pewno nie
własny umysł płata figle i blokuje odczucia w wyniku autoperswazji. Wszystko
wskazuje, że jednak z głową u mnie w porządku, a wiatr rzeczywiście osłabł. Z
odczuciem pełnej ulgi, zostaje z Piotrkiem na pokładzie, umilając mu wachtę
rozmową. Osobiście kiepsko wspominam jak nieraz musiałam zostawać na pokładzie
sama, nie mając do kogo gęby otworzyć.
Czwarta nad ranem – zmiana sterników. Znów wychodzi Andrzej,
mimo że nie jego kolej wypada. Jestem niezwykle dumna z załogi, która potrafi
się wspierać w trudnych momentach i wziąć odpowiedzialność za siebie nawzajem. Z
drugiej strony zastanawiam się jak długo jeszcze wytrzymają, bo martwa,
paskudna fala – smutne wspomnienie nocnego wiatru, nie wygląda jakby chciała
się na dniach uspokoić…
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz