Nad Radazul świt
nieśmiało przejmuje panowanie nad nocą. Lekka szarówka budzi do życia co
odważniejszych osobników, którzy owładnięci chęcią rzucenia cum, wyskakują
sprawnie ze śpiworów, szykując się na spotkanie z oceanem. Śniadanie zjemy na już wodzie, co niestety nie
wszystkim wyjdzie na dobre. Ostatnie spojrzenie na port, przydzielenie zadań
przy odejściu od kei – w piekielnie ciasnym i wymagającym miejscu,
przygotowanie szpringu rufowego i już zapalam silnik na znak kompletnej
gotowości do ruszenia ku przygodzie. Wrzucam wsteczny, dziób zgodnie z planem
odkleja sie od nabrzeża. Kiedy wychylenie osiąga maksimum, pada komenda na
oddanie szpringu – wrzucam bieg do przodu. Z tyłu głowy pojawia się czerwona lampka –
nie przejdę, jest za ciasno – w dokładnie tym samym momencie jakaś piekielna
siła zatrzymuje łódkę. To płetwa sterowa zahaczyła o mocno napięte muringi. Na szczęście na
miejscu pojawiają się żeglarze z ów jachtu, którego muringi stanęły nam na
drodze i rozluźniają więzy, oplatające nasz ster. Teraz już idzie gładko. Dziób
sprawnie wychyla się ku wyjściu z mariny, zostawiając z tyłu śpiące jeszcze
jachty.
Ocean wita nas spokojną,
niemalże gładką taflą. Prognozy wiatrowe są pomyślne i nic nie zapowiada walki
jaką będziemy musieli stoczyć już pierwszego dnia. Na horyzoncie widać spowite
deszczem Santa Cruz – kolejny argument dowodzący, że warto wcześnie wstawać.
Szaro-granatowa chmura szybko przesuwa się jednak w naszą stronę, urządzając
regaty w których nie mamy szans już od samego początku wyścigu. Razem z chmurą
nadciąga zimny, silny wiatr a ocean natychmiastowo zamienia się w rollercoster.
Ocean zaczyna się burzyć... K. Pawełczyk |
Każda kolejna fala robi się większa, a zjedzenie śniadania urasta do rangi nie
lada wyczynu. Pierwsze niezaprzeczalne oznaki choroby morskiej czają się na
pokładzie, a pluszak przeznaczony dla prezesa wyjazdu niecierpliwie czeka na
swojego właściciela. Że będzie solidne rzyganie – nie mam złudzeń, pozostaje
tylko obstawianie ilu dzielnych załogantów zmorze i na jak długo. Pierwszy
oddaje hołd Neptunowi Sebastian. Do analizy zawartości żołądka dodajemy misia i
tytuł prezesa – było o co walczyć! Inni również się nie poddają i po dwóch
godzinach od wypłynięcia, zostają już tylko trzy osoby, które nie sprawdzały
czy śniadanie w obie strony smakuje tak samo – ja, Filip i Jasiek. Ocean nie
daje jednak za wygraną i śle coraz bardziej rozwścieczone fale.
Wpływamy w strefę
akceleracji – wiatr tężeje z minuty na minutę, a nowicjusze mają serdecznie
dość. Wizja płynięcia na Gomerę wydaje się karkołomna, jednak ze wszystkich sił
chce dopłynąć jak najdalej, licząc że za chwilę wpłyniemy w strefę ciszy, w
której Teide da nam trochę wytchnienia. Niestety wiszący za burtą nie mają nadziei, na
to że na oceanie może być przyjemnie i w przerwie między wsadzaniem głowy w
worek wspominają o zawinięciu do najbliższego portu. Za słynnym rajem surferów
El Medano, ostrzymy do wiatru tak by obrać kurs na Gomerę. Oczywiście wraz z
wyostrzeniem, odczucia znacznie się pogarszają, a chorujący nawet nie chcą
słyszeć o zejściu pod pokład i złożeniu się do koi. Nie mam im tego za złe –
sama pamiętam, kiedy w obawie przed potęgującym złe samopoczucie zejściem pod
pokład, wolałam marznąć w kokpicie. Argumenty o zbawiennym działaniu snu i
pozycji horyzontalnej, oczywiście odbijają się echem. Los tak chciał, że moja
choroba morska objawia się najczęściej w dwóch odsłonach – bezsenności lub
wręcz przeciwnie potrzebie spania cały czas. Tym razem senność postanowiła wziąć
górę. Zostawiam więc stery pod opieką zaufanego i doświadczonego oficera, a
sama udaje się do koi na krótką drzemkę.
Ster został w dobrych rękach ;) K. Pawełczyk |
Nie zdążę jeszcze dobrze wejść do
śpiwora, kiedy słyszę swoje imię i jakieś poruszenie w kokpicie. Czekam chwilę
aby nabrać pewności, że jestem absolutnie niezbędna i muszę się wygrzebać ze
stęsknionego śpiworka. Otrzeźwia mnie natychmiastowo zupełnie poważnie brzmiąca
informacja, o tym że Sebastian szykuje się do wodowania pontonu i dostania się
nim na brzeg. Kiedy wybiegam do kokpitu widzę pogrążonego w amoku i wysoce
zdeterminowanego Sebę by jak najszybciej opuścić pokład jachtu. Nie
zastanawiając się, zbiegam do nawigacyjnej po locję i szukam najbliższego
portu. Jest – zaledwie 5 mil od nas na trawersie. Obiecuje zdesperowanym
załogantom, że koszmar skończy się za godzinę. Wyznaczam kurs na port i
zabieram się do studiowania locji, w której autor grzmi o ryzyku i
niebezpieczeństwie wchodzenia do mariny przy tym wietrze. W gardle rośnie mi gula
trudna do przełknięcia, a w głowie pojawia się stara zasada mówiąca o tym, że w takich warunkach im dalej od lądu, tym
bezpieczniej. Adaś dzwoni do potencjalnego miejsca schronienia, by upewnić się
czy będzie dla nas miejsce i czy w tych warunkach wejście w ogóle jest możliwe.
- „Oh... it’s big wind
but… it’s fine!” – taka odpowiedź musi mnie usatysfakcjonować. Łapie się jej
kurczowo, wierząc że wszystkie manewry awaryjne jakie mam w głowie nie będą
potrzebne. Na szczęście za główkami znajduje się stacja benzynowa, której keja
wygląda na kuszącą alternatywę parkowania w ciasnych igrekbomach, a w dodatku jest blisko
kawiarni, gdzie będziemy mogli wynagrodzić sobie trudy żeglugi ulubionym leche leche oraz łazienka z
gorącą wodą. Postanowione – parkujemy właśnie tutaj. Obsługa portu nie
protestuje.
Bezpieczne schroienie K. Pawełczyk |
Schorowani natychmiast
po komendzie „tak stoimy” udają się na ląd z przeświadczeniem, że na pokład już
nie wrócą... dopóki nie odpoczną, nie chce poruszać tematu dalszej żeglugi, co
by w złości i zmęczeniu nie podjęli jakieś decyzji z kategorii ostatecznych. Na wszystko przyjdzie pora...
Katarzyna Pawełczyk
Dobranoc! K. Pawełczyk |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz