Nie oszczędzam załogi z porannym wstawaniem w tym rejsie. Na
długą chwilę przed świtem słychać pierwsze budziki, spędzające z oczu resztki
najdroższego, upragnionego i dającego pełne wytchnienie snu. Wątłe ciała
odruchowo sięgają po narzędzia przydatne podczas porannego prysznica i po
wyznaczonej acz niewidzialnej ścieżce zmierzają w stronę toalet.
Port budzi się niespiesznie... K. Pawełczyk |
Chłodna woda
robi swoje i po dłuższej chwili już ze znacznie większą pewnością nadajemy się
do kolejnego starcia z nieubłaganym oceanem. Wyjściu z toalety towarzyszą
pierwsze promienie przyjaznego słońca. El Medano leniwie budzi się do życia, a
stolik w kokpicie naszego pływającego domu zapełnia się rarytasami z
kambuzowych zakamarków.
Dla takich widoków warto wstać K. Pawełczyk |
W głębi duszy chciałabym już oddać cumy i znaleźć się za
główkami portu. Mimo to nieśmiały strach czai się to tu, to tam – przyciągając
czarne scenariusze. Ocean wczoraj pokazał swoją potęgę i udowodnił wszech
panowanie nad losem tych, którzy ośmieleni pychą zapomnieli o mocy żywiołu, z
którym się mierzą.
Cudowny poranek! K. Pawełczyk |
Kanapki i jajecznica znikają z talerzy w błyskawicznym
tempie. Ekipa Żygałków wręcz łapczywie pochłania przydzielone porcje –
prawdopodobnie w ich głowach też czai się strach, lecz nie tyle przed grozą
oceanu, ile przed szczegółową analizą składu dzisiejszego śniadania. Ostatni
okruszek zjedzony – możemy ruszać na Gomerę.
Słońce coraz mocniej daje o sobie znać, a po wczorajszym
wietrze nie pozostał nawet ślad. Ocean jest spokojny jak gdyby wczorajsze
wściekłe fale były tylko złym snem. Silnik miarowo mruczy pod pokładem, a brak
perspektywy postawienia żagli zdecydowanie poprawia humory wczorajszym ofiarom
choroby morskiej. Leszek natychmiastowo montuje wędki na rufie i zakłada strój
plażowy.
Do wesołej załogi dołączają
goście z głębin oceanu. Cała wesoła gromadka delfinów pociesznie daje pokaz
akrobatycznych umiejętności. Po chwili dźwięk migawki zaczyna zagłuszać diesla,
a na pokładzie definitywnie króluje radość i dziecięce podniecenie. Sielanka zapanowała na dobre i nawet Justyna,
która postanowiła przetrwać ten przelot w koi zrobiła odważny krok ku wyjściu
na pokład.
Goście z głębin J. Chudzik |
I nagle znikąd, tak po prostu i bez ostrzeżenia… zaczęło
wiać! Dokładnie w momencie, kiedy wyszliśmy z bezpiecznego cienia Teide ocean
przypomniał nam, kto tu rządzi. Stawiamy żagle i zaczyna się jazda na ostro.
Żygałki w błyskawicznym tempie uciekają pod pokład przyjąć bezpieczną dla
żołądka pozycje embrionalną.
Czuje jak adrenalina i dzika radość żeglugi przejmują
panowanie nad moją głową. Jest cudownie! Wreszcie płyniemy napędzani jedyną
słuszną siłą. Fale przelewają się przez pokład, a kadłub skacze w rytmie
atlantyckiej fali. Chłopaki po kolei schodzą po sztormiaki, a ja – największy
zmarzluch zostaje w krótkich spodenkach i bluzie zaledwie, nie chcąc stracić
ani sekundy tych niesamowitych wrażeń.
Sztormiak? Jaki sztormiak?! J. Chudzik |
Na horyzoncie pojawia się maleńka żółta plama.
- chłopaki obserwujcie to, co mamy na piątej – to chyba prom.
Rzucam do wachty, a sama schodzę pod pokład przygotować się z
locją do wejścia do La Gomery. Po dwóch minutach meldują, że to kontenerowiec i
w dodatku nie na kursie kolizyjnym. Wydaje mi się to nieco podejrzane, bo z
tego co wiem kontenerowce tędy nie pływają. Kończę zdanie o wchodzeniu przy
silnym wietrze i postanawiam sprawdzić
te rewelacje. Niezidentyfikowany duży,
żółty obiekt zdecydowanie za szybko zbliża się do nas – i wtedy nadchodzi
olśnienie – to speed ferry! Ktoś mnie przed rejsem nawet ostrzegał o tych paskudnych kupach żelastwa,
pojawiających się znikąd z nieprzyzwoicie dużą prędkością.
- silnik i zwrot! – rzucam do sternika, a chłopaki
natychmiast zajmują właściwe pozycje do manewru. Ledwie odłożyliśmy się na
drugi hals, gdy speed ferry pojawił się na naszym trawersie. Poziom adrenaliny
skacze do maximum! Niewiele brakowało, a zostalibyśmy przemieleni na gładką
masę przez tego potwora… Zaraz za nim pojawia się drugi prom, tym razem
tradycyjny. Płynie z na tyle nieciekawą prędkością, że gdy wrócimy na właściwy
kurs zaryzykujemy bliskie spotkanie, gdy zaś pozostaniemy na kursie
ucieczkowym, trzeba będzie później sporo nadrobić. Postanawiam jednak nie
przyglądać się z bliska burtom olbrzyma i pociągnąć jeszcze na południe.
Mój znajomy Marcin powiedział mi przed rejsem: „jeszcze nigdy
nie wchodziłem do Gomery poniżej 6B” – tak i mnie jest dane wchodzić przy 6B. W
głowie przygotowuje sobie manewr i w międzyczasie rozdzielam zadania. Żołądek
ściśnięty, twarz skupiona, ster kurczowo trzymany, a mimo to mam złe przeczucia
związane z parkowaniem – co chwilę chodzą silne szkwały, a port osłonięty nie
jest. Początkowo wszystko idzie zgodnie z planem. Wpływam, wrzucam wsteczny i
powoli jedziemy w kierunku naszego miejsca i… zaczyna się jedna wielka katastrofa.
Szkwał uderzył w burtę przesuwając ją o kluczowe dla tego manewru centymetry.
Nie zmieścimy się. Wrzucam szybko bieg do przodu, ale zwiedzeni poleceniami
marinero dziobowi rzucili już mu cumy,
za które nas ciągnie. Łódka ustawiła się w taki sposób, że już nie mam złudzeń
co do obtarcia burt, modląc się tylko by było one jak najmniejsze. Obijamy się
solidnie o igrekbom. Ciśnienie skacze mi do dwustu. To nie był wzorowy manewr,
czego doskonałym dowodem jest długa czarna krecha na burcie naszego Garaniona…
Marinero szybkim gestem, prosi mnie z dokumentami jachtu do kapinatu, a ja mam
ochotę go zamordować gołymi rękami…
- you were going so perfect and than….
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz