Sami na szlaku
Niewiarygodnie ciepła, jak na
Bałtyk, woda rytmicznie zalewa stopy, pod którymi miękki piasek delikatnie się
zapada. Po sam horyzont nie ma żywej duszy – aż trudno uwierzyć, że jest środek
sezonu. W głębi duszy modlę się, by ten krajobraz się nie zmieniał przez
następne kilometry, bo dokładnie tego było mi trzeba po ciężkim roku badań,
pisania artykułów, recenzji, poprawiania i innych tego typu przyjemności
czyhających na adepta naukowych zmagań.
Na horyzoncie nie ma żywej duszy. Fot. K. Preidl |
Wydawać by się mogło, że wędrówka
plażą będzie monotonna i nużąca, a przesuwające się kilometry zupełnie takie
same. Tymczasem bałtyckie dzikie plaże zaskakują nas swoją różnorodnością i
choć po prawej ciągle jest (podkreślę to jeszcze raz – NIEWIARYGODNIE ciepłe)
morze, po lewej wydmy i las, a pod stopami piasek, to krajobraz zmienia się
nieustannie. Co chwilę natrafiamy na jeziorka śródplażowe, które od morza
oddziela twarda i bardzo wygodna do przejścia mierzeja, maleńkie klify
rzeźbione skrupulatnie przez delikatne, ale bardzo sumienne w swym fachu fale,
czy pozostałości po wojskowych bunkrach – co na Helu nie powinno dziwić, bo z
racji burzliwej przeszłości, jest tu jeszcze bardzo wiele pamiątek po wojennych
czasach.
Różnorodność rzeźbiona morzem i wiatrem. Fot. K. Pawełczyk |
Fronty burzowe szaleją
Po trzech, może czterech
kilometrach spotykamy pierwszą mikrocywilizacje – trzy namioty rozbite pod
lasem na wydmach i biegacza, który podobnie jak my – przemierza swój szlak bez
butów. Już mi się ciśnie na usta, że bieganie bez obuwia, w dodatku po nierównym
piasku, jest nierozsądne, ale wtedy po raz kolejny czuję równie nierozsądną
przyjemność zalewanych Bałtykiem stóp i tylko uśmiecham się do siebie – dla tych
wrażeń można nieco nagiąć zasady. Chwilę dyskutujemy o raczej nielegalnym
obozowisku, ale i tu nasuwają się podobne wnioski – dla tych widoków z rana
warto nagiąć zasady – miejscówka pierwsza klasa – hotel pod milionem gwiazd ale
nie za miliony, w dodatku z prywatną plażą, ciszą i spokojem w pakiecie. Kiedy
tak dyskutujemy o wakacjach idealnych, w oddali da się słyszeć pierwsze grzmoty.
Niebo niespodziewanie przybrało barwy szarości i granatu, a ciężkie, wypełnione
po brzegi deszczem chmury, gotowe zmoczyć nas do suchej nitki, płynęły w
nieprzyzwoicie szybkim tempie prosto na nas. Z sielankowej pogody nie został
ślad.
- Może przejdzie bokiem… - Kamil
próbuje zaklinać rzeczywistość.
- Może rozłożymy namiot? – pytam nieśmiało,
przeczuwając podskórnie, że bokiem to nam wyjdzie ta wędrówka, jeżeli na
wstępie zaleje nas ściana wody. Dosłownie w ostatnim momencie padła moja
propozycja – kiedy kończymy składać nasz mały domek, z nieba zaczynają spadać
krople wielkości porządnego grochu. Wskakujemy błyskawicznie do środka,
zamiatając przy okazji tonę piachu i nasłuchujemy tej niezwykłej symfonii
żywiołu. Mimo przymusowego dłuższego postoju, humory nas nie opuszczają – ba,
nawet śmiejemy się z sytuacji – jeśli tak zaczynamy, to co będzie dalej?
Kolejna burza na horyzoncie. Fot. K. Pawełczyk |
Po czterdziestu minutach deszcz
kończy wygrywać powitalną melodię na ściankach namiotu i zza chmur ponownie
przebija się słońce. Kamil decyduje, że zostaniemy tu jeszcze chwilę, żeby
osuszyć nieco tkaninę – dodatkowe kilogramy na plecach za chwilę mogą boleśnie
dać o sobie znać, a nam się przecież nie spieszy. I kiedy tak tańczymy na
piaszczystym parkiecie, do wyimaginowanej muzyki, nagle i bez uprzedzenia na
horyzoncie pojawia się kolejna burza! Kolejna ściana deszczu jest na tyle gęsta,
że tworzy piękny, geometryczny obrazek na horyzoncie – dokładnie widać jej granicę. Czuję się jak na morzu – z bocianiego gniazda ulokowanego w namiocie
obserwuję przesuwający się front, co rusz weryfikując te obserwacje z radarem
burzowym.
- Nie ma szans… to idzie prosto
na nas – kwituję i zamykam schron, którego wodoodporność została już porządnie
naruszona poprzednią burzą. Kolejne pół godziny spędzamy w naszym ultra małym
namiocie i obserwujemy jak pierwsze krople wroga zdołały przebić się przez zasieki
tropiku. Humory nie są już tak doskonałe jak dwie godziny temu – jeśli kolejny
front nas złapie, to możemy nie dojść przed zachodem słońca do Jastarni.
Grunt, to dobre obserwacje. Fot. K. Preidl |
Byle do Jastarni
W końcu po prawie dwu i pół
godzinnym postoju składamy namiot i ruszamy dalej. Pozytywną stroną tego całego
zamieszania jest wygodnie ubity przez deszcz piasek, który nie zapada się
zanadto pod stopami i pozwala w sensownym tempie maszerować na zachód. Pogoda
wraca do porannego stanu, front burzowy jest już daleko nad morskim horyzontem,
a nasze niebo prezentuje się całkiem bezdeszczowo. Dzięki niekończącym się
rozmowom kolejne kilometry mijają szybko, ale równie szybko zaczyna też narastać
zmęczenie – całonocna podróż i siedzący tryb życia dają się we znaki. Robimy
więc kolejny postój – na drożdżówkę i małe leżakowanie. Przez chwilę myślałam,
że może uda się dojść gdzieś dalej niż do Jastarni, ale w porze obiadowej moje
złudzenia rozmywają się niczym napisy na piasku zmoczone falą. Przy dźwiękach
morza i wiatru udaje nam się zasnąć na małą drzemkę. Jest cudownie przyjemnie.
Jestem szczęśliwa od czubków palców u stóp po czubek głowy – dokładnie tak to
wszystko sobie wymarzyłam.
Leżakowanie w bardzo przyjemnych okolicznościach. |
Po drzemce poddaję się pokusie,
by sprawdzić ile nam na dziś zostało kilometrów do przejścia. Niezawodny wujek google
twierdzi, że 10,5. Kiedy startujemy w zawodach biegowych, to dystans na ok.
godzinkę z małym hakiem. Jak się potem okaże, tutaj na grubo ponad trzy godziny.
Przez burzę mamy sporą obsuwę czasową, więc bez zbędnego ociągania zbieramy się
do dalszej drogi. Tym razem już w milczeniu podziwiamy puste przestrzenie tej
części Helu. Co jakiś czas jedynie pozachwycam się temperaturą wody i pięknem
krajobrazów, ale poza tym oszczędzamy siły jak mogę.
Jurata na horyzoncie
Żeby nie było zbyt nudno, dwa, może
trzy kilometry przed Juratą zaczyna mnie boleć podbicie prawej stopy i prawe
kolano, które bardzo często robi mi psikusa. Mówię Kamilowi, że chciałabym już
zejść na nieco bardziej utwardzoną nawierzchnię, żeby odciążyć nogę. Niestety
jesteśmy w takim miejscu, że chcąc nie chcąc musimy iść dalej plażą, bo żeby zejść do drogi, musielibyśmy się przebijać przez las – wolimy nie ryzykować
dodatkowych kilometrów, gubiąc się gdzieś po drodze. Po kolejnej godzinie i
Kamil zaczyna narzekać na bolącą kostkę – nic innego jak skutki bosego
wędrowania. Mieliśmy tego pełną świadomość, więc oboje zaciskamy zęby i brniemy
dalej w tempie żółwia wyścigowego. Jurata jest coraz bliżej, ale jakby dalej.
Metr za metrem posuwamy się wolniusieńko do przodu, a na horyzoncie ludzkie
sylwetki zaczynają się zagęszczać, to może oznaczać tylko jedno – cel jest już
blisko.
Najpiękniejsze plaże są nad Bałtykiem. Fot. K. Pawełczyk |
Robimy jeszcze jeden przystanek. Tym razem nie mam już na tyle
determinacji, żeby wstać bez ociągania się – w głowie snuję już uporczywe
marzenia o kotlecie schabowym z ziemniakami i czuję zdecydowany spadek energii - niestety na przekąski z plecaka ochoty nie mam.
Patrzę na zmęczoną twarz Kamila i
mam głęboką nadzieję, że nie zniechęci się do plażowego wędrowania... Mimo, że
w górach czuje się jak ryba w wodzie, to jest to zupełnie inny rodzaj trekkingu
i zupełnie inne zmęczenie.
Cel osiągnięty
W końcu wśród zadrzewień pojawia
się przerwa, z której wychodzą ludzie – kolejne wejście na plażę! Doszliśmy do
Juraty – uśmiech i energia wracają na swoje miejsce. Wymarzona wizja schabowego
zaraz się zmaterializuje. Znajdujemy pierwszy bar z konkretami i gniazdkiem
przy stoliku – sprawdzanie radarów burzowych jest bardzo bateriożerne.
Zamawiamy obiad i piwo. Po kilku łykach czuję jak złoty, pszeniczny napój
zaczyna mi szumieć w głowie, a tu jeszcze trzeba się dotoczyć do Jastarni.
Udało się! Znaleźliśmy wyjście z plaży :) |
Kiedy
potrzeby kulinarne zostały bezbłędnie spełnione, na horyzoncie pojawiają się
potrzeby spania i prysznica, więc nie wracając już na plażę i omijając wszelkie
pokusy ciasno ułożonych straganów idziemy prosto na pierwsze pole namiotowe w
Jastarni, na którym Pani z miłym uśmiechem przyjmuje nas na noc. Chwila pod
prysznicem dała cudowne orzeźwienie i odpiaszczenie – a teraz wreszcie nadszedł czas na regenerację.
Jutro ruszamy w dalszą drogę.
Katarzyna Pawełczyk