Wagon prawie sypialny
Miejsca w wagonach sypialnych
były wykupione na długo przed tym, jak zdecydowaliśmy się na tę podróż. W
naszym przedziale leżała dwójka podróżnych w średnim wieku, rozłożonych po obu
stronach niewielkiej przestrzeni i zupełnie pogrążonych w błogim śnie. Nasze
wtargnięcie, choć wydawało mi się, że dość subtelne, zerwało na równe nogi mężczyznę,
który w mgnieniu oka obudził żonę i wydał dyspozycje, by położyła się na nim i
zwolniła nasze miejsca. Siadamy niemal bezszelestnie. Niewyraźne światło peronu
wpada do pociągu, delikatnie rozjaśniając podłogę, a ja czekam na odjazd i cudowne
kołysanie, które zabierze mnie w objęcia Morfeusza. Zamknęłam oczy dosłownie na
minutę, więc nie wiem kiedy i jak to się stało, ale zostaliśmy w przedziale
sami. Nasi towarzysze sennych podróży wysiedli gdzieś w ciemną noc, zostawiając
nam przedział sypialny. Nie zastanawiając się dłużej nad ich zniknięciem,
rozkładam się na całej kanapie i teleportuję prosto do Gdyni.
Dzień dobry Pomorze!
Kiedy otwieram zaklejone oczy i
próbuję rozmasować zdrętwiały od leżenia w jednej pozycji kark, jest już
całkiem jasno. Gdynia Główna majaczy za brudnym oknem. Do celu naszej podróży została
godzinka, i mimo że mogłabym dalej spokojnie spać, chcę się napawać widokiem i
atmosferą mojego ukochanego Pomorza – ilekroć bym tu nie była, obiecuję sobie,
że kiedyś się tu przeprowadzę – do mojego małego raju. Krajobraz przesuwa się szybko i
już po chwili zza zielonych konturów wyłania się Zatoka Pucka. Gwałtownie wzbiera
we mnie radość małego dziecka – chyba wreszcie do mnie dotarło, że właśnie
spełnia się moje kolejne, małe marzenie. Kamil przeciera zmęczone oczy –
włączył mu się tryb strażnika naszego dobytku, więc całą noc jechał na standby’u.
Bardzo mu współczuję, bo ja mimo przespania prawie całej podróży, czuję się
zmięta jak stary fok sztormowy. Z tyłu głowy pojawiają mi się wątpliwości, czy
damy radę iść dzisiaj cały dzień w takim stanie. Na szczęście dziecięca euforia
szybko przegania ponure myśli i zaczynam rozważać, czy może przez te kilka dni nie dalibyśmy rady dojść jeszcze dalej niż do Władysławowa…
Tak, tak - dalej na wschód na Helu się już nie da ;) |
Plecoawaria
Z tych iście filozoficznych
rozważań wyrywa mnie tabliczka „Hel”, która zmaterializowała się za oknem.
Bardzo sprawie zakładamy buty i plecaki – nie ma chwili do stracenia w tak
piękny dzień. Po wyjściu z pociągu daje o sobie znać obolały kark, który teraz
dodatkowo zmówił się z barkiem i w takim oto duecie przypominają o przespanej w
jednej pozycji nocy. Z każdym krokiem ból, spotęgowany dodatkowo ciężarem plecaka, nasila się. Nagrywając filmik – korespondencję z początku naszej wyprawy,
podchodzimy do wielkiej mapy półwyspu, na której obrazuję nasz spontaniczny
plan. Kiedy tylko kamera zostaje wyłączona, mina mi kwaśnieje i cicho dzielę
się swoimi wątpliwościami z Kamilem:
- Plecy mi się popsuły… nie wiem,
czy zdołam iść z takim bólem.
- No to ładnie się zaczyna –
widzę na jego twarzy zmartwienie i troskę. Za nic w świecie nie chciałabym
zmieniać planów – wiem, że totalnie go zaraziłam wizją plażowego trekkingu i
nie chcę go rozczarować. Muszę jakoś wytrzymać.
Poranny striptiz
Po przejściu kilkuset metrów ból
staje się nie do zniesienia – stado oszalałych igiełek wbija mi się w kark i
bark, promieniując do głowy i dołu pleców. Mam ochotę się rozpłakać, ale
zamiast tego proponuje postój w piekarniotrucku. Zamawiamy drożdżówki na drogę,
zdejmujemy plecaki i uczucie cudownej ulgi rozlewa mi się na bolipleckach. W
tym momencie dostaję olśnienia! W ostatniej chwili przed wyjściem z domu,
zgarnęłam z komody voltaren, tak w razie „W”, nie spodziewając się, że od
wielkiego „W” zaczniemy naszą wędrówkę. Nadzieja wraca do mnie z impetem, łzy
chowają się na swoje miejsce – do kanalików łzowych, a z twarzy szybko zmazuje
się grymas cierpienia. Robotnicy, którzy niespiesznym krokiem idą do pracy z
entuzjazmem przyglądają się mojemu striptizowi na ławce przy głównym deptaku. Kiedy
jednak się okazuje, że pod bluzką mam pancernie zabudowany stanik sportowy, z
nutą rozczarowania w spojrzeniu, przyśpieszają nieco kroku. Nie wiem, czy to
cudowne działanie maści, czy mojej podświadomości, ale lek zaczyna działać od
razu. Już po ok. 10 minutach od smarowania jestem w stanie iść z plecakiem bez
myśli o dezercji.
Przestały boleć plecy - są powody do skakania! Fot. K. Preidl |
Na boso czy nie na boso - oto jest pytanie
Hel o 7 rano w niczym nie
przypomina letniego kurortu – wszystko jest szczelnie pozamykane, na ulicach
nie ma żywej duszy nie licząc pań z piekarniotruck’a i wspomnianych robotników. Ba, nawet port wygląda na mocno zaspany. Humory rosną z każdym kolejnym krokiem –
miejscowości turystyczne najbardziej lubimy w wydaniu bez turystów. Chcemy
zacząć z samego koniuszka, więc zmierzamy do ostatniego wejścia na cyplu. Droga
prowadzi wzdłuż powojskowych bunkrów i zabudowań. Piach robi się coraz miększy
i zaczynamy dyskusję, czy iść w butach po piachu, czy może jednak skusić się na
wędrówkę na boso brzegiem Bałtyku. Kamil sceptycznie podchodzi do moczenia stóp
– nie chce zaprzyjaźniać się bliżej z ewentualnymi sinicami, które mogły
jeszcze w wodzie pozostać, dlatego próbujemy szybko wygooglować aktualne mapy
tych, bądź co bądź, nie proszonych gości, zanim zdecydujemy się na ostateczną
formę wędrówki.
W butach czy bez? Fot. K. Preidl |
Pogoda jest idealna – słońce jeszcze dość nieśmiało muska w
policzki, delikatny wiaterek daje odpowiednią ochłodę, a pojedyncze baranki na
niebie tylko dodają subtelności całokształtowi. Na plaży oprócz nas jest tylko
poszukiwaczka skarbów, uzbrojona w wykrywacz metalu i rodzice z niesforną
pociechą. Jest cudownie!
Chwila błogiego lenistwa przed drogą Fot. K. Pawełczyk |
Byle dalej na zachód
Mapy sinic dla Helu świecą
radosną zielenią, a to oznacza, że możemy spokojnie zanurzyć stópki, choć
chodzenie po piasku z plażowym nachyleniem i obciążeniem na plecach jest techniką absolutnie niezgodną ze sztuką, to pokusa jest tak wielka, że nawet nie wiem kiedy buty znalazły się w plecaku. A więc naprawdę ruszamy – ahoj przygodo!
Katarzyna Pawełczyk
Gdzie poniosą nas nogi? Fot. K. Pawełczyk |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz