4 nad ranem. Nad Gdańskiem słońce już na dobre rozgościło
się na nieboskłonie. Załoga dzielnego Chirona 2 przygotowywała się do kolejnego
rejsu.
Po przyjeździe do Twierdzy Wisłoujście pewnym krokiem
podążyliśmy w miejsce, gdzie zazwyczaj stał Chiron. Jakież było nasze
zdziwienie, kiedy po dokładnych oględzinach miejsca i terenów wokół okazało
się, że naszej ukochanej łódki… nie ma! Spokojnie, jeszcze raz – jacht to w
końcu nie pagaj, zawieruszyć w porcie się nie mógł. Po pół godzinnej akcji
poszukiwawczej, znalazł się cały i zdrowy, z zupełnie niespodziewanej strony
Twierdzy… Jak sama nazwa rejsu wskazuje – PRZYGODY – towarzyszyły nam od samego
początku, aż do samego końca! ;)
W planach mieliśmy Kłajpede i wszystkie okoliczności czasowo
– pogodowe były wyjątkowo sprzyjające. Ze względu na dłuższy przelot,
postanowiliśmy zawinąć na Hel w celu uzupełnienia zbiorników z wodą. I to był
pierwsze z trzech, postój w tym uroczym porcie.
-„Marina Hel, marina Hel. Tu jacht Chiron 2, proszę o
pozwolenie na wejście do portu”
- „Tu jest KAPITANAT! Nie jakaś marina…”
Tym sympatycznym akcentem rozpoczęliśmy helską przygodę. Mimo
wczesnej godziny, wiele jachtów dopiero co spływało do portu. Na kei słychać
było pogawędki o prognozach zwiastujących silne wiatry i ciężkie warunki. Fakt,
pogoda była MOCNO żeglarska, a Bałtyk jak zwykle serwował fale mało sprzyjające
żołądkom dzielnych żeglarzy. Pomimo tego, po uzupełnieniu wody, postanowiliśmy
czym prędzej ruszać na podbój Kłajpedy.
Tradycją żeglarską przed wypłynięciem postawiliśmy Neptunowi
zacną kolejkę za szczęśliwe wiatry. Neptun wziął sobie jednak za bardzo do
serca naszą hojność i odwdzięczył się tym samym – warunki na morzu znacznie
przewyższały najśmielsze prognozy i jazda była ostra. Nie dane nam było
dopłynąć do Kłajpedy, a portem naszego przeznaczenia był w tym rejsie
zdecydowanie wspomniany Hel. Po zaledwie 10 milach od wypłynięcia za półwysep zerwał
nam się grot (mocowanie bloczków talii do bomu). Jakim cudem? Ano chwila
nieuwagi wachty, niekontrolowany sztag, który w mgnieniu oka zmienił się w
niekontrolowaną rufkę i takielunek nie wytrzymał. Trzeba było nam zawrócić. I
uwierzcie mi, nie ma nic gorszego od nierównej walki z falami bałtyckimi na
silniku! Nawet ja (a mimo wszystko odporność na choroby morskie mam raczej
dużą), musiałam skupić się na medytacji… Na szczęście mimo niewielkiej ochoty
na oddawanie czci Neptunowi w postaci przetrawionego śniadania, obyło się bez
większych ofiar.
- „Kapitanat Hel, Kapitanat Hel. Tu jacht Chiron 2. Proszę o
pozwolenie na wejście do portu”
- „Co Chiron, przegoniło was?”
Kapitanat z lekką nutą ironii powitał nas po raz drugi tego
dnia. Miejsce z poranka czekało na nas nie wzruszone. Padła magiczna komenda
„Tak stoimy”, ale zamiast błogiej laby rozpoczęły się oględziny bomu, talii i
reszty takielunku. Na całe szczęście poza zidentyfikowanymi już uszkodzeniami,
nie pojawiło się nic więcej. Biorąc pod uwagę stan bomu w miejscu mocowania
bloczków, nic dziwnego, że stało się to, co się stało – widać było, że nie
pierwszy, ani nawet drugi raz.
Bosman przechadzający się po porcie z dziwnym wyrazem twarzy
przyglądał się naszym burtom. Po dokładnym rekonesansie zażądał rozmowy z
kapitanem „tej jednostki pływającej”. Załoga poinformowała mnie o życzeniach
gospodarza, a ja zaczęłam się zastanawiać o co może chodzić, jeśli nie o
opłatę, którą przed chwilą uiściliśmy.
- To Pani jest kapitanem?
- Tak, a o co chodzi”
- Nie macie nazwy jachtu na burtach i rufie, to statek
widmo! Albo coś z tym zrobicie albo się żegnamy. To niedopuszczalne!
Zgadzam się, że sytuacja ta nie powinna mieć miejsca, a
nazwa jachtu jest jego istotnym elementem, ale po co te nerwy?
Gdzie inżynierów siedmiu tam nazwa łódki wyklejana zbrojoną
taśmą izolacyjną ;) Chłopcy stanęli na wysokości zadania i po krótkiej chwili
Chiron 2 dumnie prezentował swe imię na burtach i rufie.
Wieczorne sztormowanie rozpoczęliśmy na plaży, oglądając
przepiękny zachód słońca. Prawie w ogóle nie było ludzi, a wszystko wydawało
się niezwykle spokojne i błogie. Totalnie pochłonęła mnie magia tego wieczoru i
po raz kolejny z całą stanowczością stwierdziłam, że nie ma piękniejszych plaż
niż nad Bałtykiem.
Chwilę po zachodzie ruszyliśmy do Kapitana Morgana –
żeglarskiej knajpy z niezwykłym klimatem, całym mnóstwem żeglarskich starych
akcesoriów i szantami granymi na żywo. Rozczarowanie związane z powrotem na Hel
powoli mijało.
Plan awaryjny? Łeba! Gdzie nie udało się dopłynąć w maju,
udało się w czerwcu. Z samego rana ruszyliśmy na zachód, gorąco wierząc w moc
silnikowego kleju i nitów montowanych na popękanym nieco bomie. Żegluga była
raczej spokojna, gdyż wiatr odkręcając dał nam trochę wytchnienia. Do Łeby
udało się dopłynąć bez większych problemów. Lekki powiew adrenaliny poczułam
dopiero na podejściówce do portu, mając w głowie wszystkie historie o bardziej
lub mniej miękkich lądowaniach na tutejszych mieliznach. Oprócz wypłyceń,
czekało nas jeszcze omijanie pogłębiarki tuż przy główkach i ostre zakręty na
wjeździe do mariny. A kiedy już udało się pokonać te wszystkie przeszkody
bezpiecznie, wisienką na torcie okazała się Niemka z łódki, która stała obok.
Zrównała nas z ziemią, bo… cumowaliśmy „na głos”. Była wprawdzie północ i cisza
nocna jej się należała, niemniej sztuka bezgłośnego parkowania w ciemności
należy raczej do wysokiej kategorii abstrakcji.
Gdzie popłynęliśmy z Łeby? Oczywiście na Hel! A w drodze
odbyło się, tradycyjne już, pieczenie szarlotki morskiej, która nigdzie tak
wspaniale nie smakuje jak na rejsie ;)
Na Helu tym razem było bardzo ciasno. W zasadzie zostało
jedno miejsce do zacumowania – ciasne, pod kątem i daleko od toalet. Niemiej ze
względu na brak innej sensownej opcji, zdecydowaliśmy się zostać i spróbować
zaparkować bez większych przygód. Na szczęście manewr „keja przed nami, keja
pod nami, keja za nami” zakończył się na pierwszym etapie i obyło się bez
zadrapań. Bosman z nieukrywanym uśmieszkiem powitał nas słowami: „oooo znowu
wy”, pobrał opłatę i życzył udanego pobytu na Helu, a spoglądając na burtę wielki
uśmiech pojawił się na jego twarzy… Zaintrygowało mnie to, więc postanowiłam
sprawdzić, co tak zabawnego znalazło się na naszym dzielnym jachcie. Cóż tu
dużo mówić, po odczytaniu nazwy jachtu, ryknęłam ogromnym śmiechem, bo po wielu
falach i przeprawie w naprawdę żeglarskich warunkach, na burcie zamiast Chirona
2 widniał… „Cipun” – części artystycznie wykrojonej taśmy nie wytrzymały presji
tej podróży ;)
Kolejny wieczór na tym uroczym półwyspie minął nam na
morskich opowieściach przy doskonałych rybkach i lokalnym piwie. Rejsy w tak
zróżnicowanej ekipie są świetne, bo tworzą przestrzeń do wymiany doświadczeń
wspomnień i porad. Piękne jest to, że mniej doświadczeni słuchają opowieści
bardziej doświadczonych z nieskrywanym zafascynowaniem, a starzy wyjadacze ze
wzruszeniem i satysfakcją patrzą jak dla młodych żeglarzy staje się to czymś więcej niż
tylko sportem czy hobby.
Kolejny rejs i kolejne niezwykle cenne doświadczenia za
nami. Za każdym razem kiedy wracam z morza, cieszę się, że wszystko się udało i
załoga cała i zdrowa schodzi na ląd. Ale z drugiej strony to na co mam wtedy
największą ochotę, to zawrócić i kontynuować rejs, nie przejmując się pracą,
studiami i całą masą obowiązków i problemów, które na morzu przestają mieć
jakiekolwiek znaczenie. Dlatego relację tą, zakończę słowami jednej z szant:
„gdy na morzu byłeś chociaż raz, nie wrócisz już na ląd” ;)
Z żeglarskimi pozdrowieniami, morska korespondentka Kasia
Prawie udane pozowanie - od lewej: Paweł, Klaudia, Konrad, Marta, Lidka, Filip, Wojtek, Kasia, Krzysiek :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz