Gdyby ktoś tak przyszedł i
zapytał „Kasia, czy masz czas potrzebuje do załogi kolejną twarz” odpowiedziałabym „daj mi pół godziny na spakowanie się!”. Tak było i tym razem.
Zadzwoniła moja droga żeglarska (i nie tylko) koleżanka Dorota: „Kasiu,
potrzebujemy instruktora na szkolenie na żeglarza jachtowego na Mazurach”. Nie
zastanawiając się za długo zapytałam kiedy mam być na miejscu i szybko
poprzestawiałam kalendarz tak, by móc wyszkolić kolejne pokolenie żeglarzy.
Kurs rozpoczynaliśmy w porcie
Sailor w Pięknej Górze, do którego mam ogromny sentyment – to właśnie tam po
raz pierwszy poczułam wiatr we włosach i fantastyczny smak żeglarstwa. Bardzo
cieszyłam się, że i w tym roku było mi dane się tam pojawić.
Kiedy dotarliśmy na miejsce nasi
kursanci już na nas czekali, zwarci i gotowi do podboju mazurskiego świata.
Rewelacyjne w tym roku było to, że na 3 instruktorów przypadało 9 kursantów. W
czteroosobowych załogach można z każdym rzeczywiście przećwiczyć manewry, a
przy okazji wzmocnić współpracę grupową i organizację pracy w załodze, bo rąk
do pracy i do manewrów bywa za mało.
Pierwszy dzień kursu (niedziela)
minęła nam na sprawach organizacyjno – integracyjnych. Puściliśmy z Pawłem i
Bartkiem załogi „w miasto”, a sami zajęliśmy się odbiorem jachtów, ustalaniem
planu na dzień następny i organoleptycznym sprawdzeniem temperatury wody w
Kisajnie. Bywało wprawdzie cieplej, ale kąpiel w jeziorzance rzecz obowiązkowa!
Załogi miały za zadanie m. in.
kupić zaopatrzenie rejsowe podczas swojego pobytu w Giżycku. Priorytety okazały
się zgoła inne, kiedy jedna załoga rozplanowała obiady, śniadania i kolacje na
kolejne 3 dni, a druga zaopatrzyła się w 2 litry wody ognistej, solidną porcję ryżu
i kiełbaski na wieczornego grilla ;)
Cóż… Paweł początkowo miał
wymalowaną czarną rozpacz na twarzy, ale po wieczornym szantowaniu wzmocnionym
wspomnianą wodą ognistą, pogodził się ze stanem zaopatrzenia, ba! Wyglądał
nawet na zadowolonego ;)
Po wieczorze pełnym szant i TEJ
rewelacyjnej atmosfery mazurskiej przyszedł dzień pełen wiatru, chmur i deszczu
– jak na początek kursu dość ekstremalnie. Mimo zrefowanych żagli gięło
nami mocno, a sztormiak przemókł po zaledwie 2 godzinach. Jako prawdziwa kobieta
decydowałam się wracać do portu, żeby po chwili dochodzić do wniosku, że jednak
da się pływać i wracać na jezioro. Na szczęście po przełamaniu pierwszego
strachu i przyzwyczajenia się do zupełnie przemoczonych ciuchów udało nam się
przećwiczyć trzymanie kursu, odpadanie, ostrzenie i zwroty przez sztag.
Kursanci bardzo dzielnie znosili kaprysy Neptuna! A instruktorzy? A
instruktorzy mimo dużego doświadczenia w naprawdę trudnych warunkach, z ulga i
uśmiechem rzucali po kolei komendą „Tak stoimy!”.
Kolejnym celem był Sztynort.
Szybki przelot na Dargin, na którym ćwiczyliśmy
tym razem zwroty przez rufę w całkiem sprzyjających warunkach – lekki wiatr, słońce i o dziwo,
nie tak wiele jachtów wokoło. Muszę przyznać, że znalezienie wejścia do kanału
w ścianie lasu nie było czynnością tak zupełnie prostą – gdyby patrzeć na naszą
załogę z boku wyglądałoby to mniej więcej tak: instruktorka z uporem maniaka
gapi się w mapę i szuka punktów charakterystycznych wokół (mapa – ląd, mapa –
ląd i tak przez dobre pół godziny); załoganci czujnym spojrzeniem penetrują
kolejne szuwary, a sternik po dłuższej chwili pyta zupełnie zdezorientowany: „to
gdzie ja mam w końcu płynąć?!”.
Udało się! Misja Odkrywców Sztynortu zakończona
sukcesem. Silnik do wody, żagle precz i jedziemy wprost na kanał. Mój misterny
plan przewidywał, że w Sztynorcie na
spokojnie dobijemy sobie do kei nr 14 (gdzie zwykle nie było wielu jachtów) i
będziemy tam ćwiczyć z kursantami podchodzenie do kei. Jakież było moje
zdziwienie, kiedy okazało się, że keja 14 jest keją rezydencką i podlega
zakazowi cumowania jednostek gościnnych. Co można zrobić w takiej sytuacji?
Zarządzić lunch z zupek chińskich i iść na zwiady – w końcu nie jeden pomost w
porcie, do którego można podchodzić longside.
Pierwszy cel – stacja benzynowa.
Keja wyglądała wręcz idealnie, ale nauczona doświadczeniem wiedziałam, że jak spłyną spragnione paliwa jednostki, to
nici z naszego podchodzenia. Mimo to profilaktycznie poszliśmy poprosić panią
ze stacji, żeby w razie czego nie zwracała na nas uwagi. W międzyczasie do
portu zawitał Paweł ze swoją załogą, więc na dalsze zwiady poszliśmy już razem.
Instynkt dobrego wychowania i etykiety żeglarskiej zawiódł nas do kapitanatu,
gdzie poprosiliśmy o zgodę na ćwiczenia przy wspomnianej kei 14. Jak wiadomo
uśmiechem i uprzejmością załatwi się trzy razy więcej – zgodę dostaliśmy, można
było odpalać silniki.
Po całym dniu pełnym wrażeń wieczór
przyniósł nam koncert Mirka „Kovala” Kowalewskiego i wariacje na temat arbuza.
Gdyby ktoś miał wątpliwości arbuzy służą przede wszystkim do drążenia masek, a
miąższ stanowi jedynie niewiele znaczący dodatek ;)
Dzieło Kamila. Fot. Sylwia Zaręba |
Neptun nie oszczędzał nas w
dalszym ciągu, a nad jezioro Sztynorckie, które jest dobrze osłonięte, co rusz
przychodziły silne szkwały. Manewr podchodzenia do człowieka w tych warunkach
był ciekawy, trzeba przyznać. A z drugiej strony myślę sobie, że wykuci w
TAKICH warunkach kursanci mają solidne przygotowanie do samodzielnej walki z
żywiołami. W granicach zdrowego rozsądku, oczywiście.
Jak nie szkwały to totalna
flauta. Przez Dobskie ciągnęła nas jakaś niewidzialna siła i nie był to z całą
pewnością wiatr, bo żagle momentami smutno wisiały, a towarzyszący drugiej
łódce łabędź robił dumnie rundy honorowe wokół ich jachtu. Kamil, najmłodszy
adept żeglarstwa o skłonnościach do wodnej rywalizacji, poinformował sąsiadów o
rozpoczęciu regat, co w takich warunkach z jednej strony było groteskowe, a z
drugiej zajmowało uwagę załóg i odciągało po ciuchu wkradającą się nudę.
Niestety, kiedy załoga „Szprota” wyprzedziła nas, do gry weszły pagaje –
uznajmy, że podczas flauty wszystkie chwyty dozwolone ;)
Przyłapani na selfie. Fot. Sylwia Zaręba |
Cumowanie na dziko tej nocy
sprawiło, że zamiast jachtu miałam szałas unoszący się na wodzie… przy
dobijaniu do brzegu „lekko” zahaczyliśmy o konary, które z mało sympatycznym
łoskotem spadały na pokład.
Następnego dnia pogoda znów
pokrzyżowała nieco nasze plany. Z prognozy wynikało, że do południa będziemy
mieć umiarkowany wiatr ze sprzyjającego kierunku. Jak się jednak okazało,
poranek przywitał nas strumieniami deszczu, burzą i porywistymi szkwałami – cóż
trzeba było czekać. A zanim człowiek pofatygował się w krzaczki dwa razy
przemyślał czy aby na pewno mu się chce. Postoje „na dziko” hartują ducha, nie
ma co! ;)
Deszczowe przedpołudnie z dala od
jakiejkolwiek cywilizacji miało jednak swoje spore zalety – załoga zabrała się
za podręczniki i przerabianie teorii, bez pokus i portowych luksusów.
W strugach deszczu. Fot. Piotr Darmobit |
Kolejnym celem na mapie Wielkich
Jezior Mazurskich były Wilkasy. Wcześniej jednak zawinęliśmy do Pięknej Góry na
tradycyjną zupkę chińską, parę podejść do kei i pokazowe składanie masztu.
Na ostatnie otwarcie mostu w
kanale giżyckim wślizgnęliśmy się w dosłownie ostatnich minutach! A po wypłynięciu
z kanału pomroczność jasna kazała nam się rozrefować… Po rozrefowaniu udało się
zrobić kilka „człowieków” w mocnych przechyłach i… trach! Poszła wanta. Szybkie
zrzucenie żagli, zmiana halsu i prowizoryczna naprawa kłódką do łódki. W
zasadzie i tak mieliśmy się już zwijać do portu, a tak zwijaliśmy się z
przygodami i kolejnym nowym doświadczeniem – teoria teorią, a szkolić w
praktyce sytuacji ekstremalnych trzeba ;)
Kolejny port i kolejny koncert –
piwo z szantami na żywo, w dodatku świetnie granymi, wchodzi znacznie lepiej
niż zwykle! Plan na wieczór był prosty: instruktorzy się odprawiają a załogi
uczą teorii. Skończyło się jak zawsze… razem z kursantami siedzieliśmy w
tawernie do 3 nad ranem, rozwiązując zagadki i czarne historie, bynajmniej nie
związane z żeglarstwem – jeszcze nie wiedzieli, że z samego rana szykujemy dla
nich egzaminy próbne ;)
Przed odpytywaniem z teorii. Fot. Piotr Żurek |
Egzamin z teorii wyszedł całkiem
nieźle, choć znalazło się kilka punktów do dopracowania. Za to kiedy
oznajmiliśmy, że popłyną z egzaminatorami na próbną praktykę, w oczach
kursantów pojawiło się nieskrywane przerażenie. Jakaż była ich ulga, gdy
wyjaśniliśmy, że egzaminatorami będziemy my, tylko zamienimy się łódkami.
Egzamin mimo kolejnej flauty poszedł całkiem sprawnie, więc po powrocie do
Pięknej Góry był czas na doszlifowanie manewrów.
A teraz omów budowę silnika ;). Fot. Piotr Żurek |
Spłynęliśmy do portu, ustawiamy
łódkę już do porannego egzaminu: „wybieraj na szpringu, luzuj na cumie, łódka
musi stać idealnie”, „trzeba wyszorować pokład do egzaminu”, „a pomożesz mi
jutro jak nie będę wiedział co robić?” itp. A za nami stoją jacyś ludzie i się
śmieją…
Jurek: „znasz ich”
Jurek: „znasz ich”
Ja: „nie, nie mam pojęcia kto to
jest”
Po chwili prawda wyszła na jaw…
była to komisja egzaminacyjna, mająca nieziemski ubaw z naszych komentarzy dotyczących
egzaminu. A wyglądali tak niewinnie… ;)
Prowadzenie łódki to pikuś! Fot. Katarzyna Pawełczyk |
Choć egzamin trwał kilka dobrych
godzin i zawierał dokładnie wszystkie elementy manewrowe, teoretyczne i
związane z ulubionymi węzełkami, kursanci bez większych problemów zaliczyli
wszystkie etapy, a Akademicki Klub Żeglarski AGH zyskał 9 nowych żeglarzy.
Niesamowita duma rozpierała, nas
instruktorów, po egzaminie. To cudowne uczucie kiedy możesz przekazywać swoją
wiedze innym i zarażać ich wspaniałą pasją, jaką bez wątpienia jest żeglarstwo.
Świętowanie było zacne i jak najbardziej
godne sytuacji. Tego wieczora wszyscy już z ulgą i wielką radością bawili się
do późna. I tylko dnia następnego żal było wracać. A może trzeba było zrobić
abordaż na jedną z łódek i płynąć w dalszy rejs…?
Kasia
A żeglarze wyglądają TAK! Fot. Piotr Darmobit |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz