Kolacja, wino, kwiaty, wspaniałe
klify i zachód słońca nad Oceanem – a jak wyglądał Wasz Dzień Kobiet w tym roku
drogie Panie? Męska część załogi stanęła na wysokości zadania! Ba, zaskoczyli
nas zupełnie wręczając wiaty i składając życzenia z okazji 8 marca, którego
zupełnie nie byłyśmy świadome w kanaryjskiej czasoprzestrzeni.
Dzień kobiet na Kanarach |
Całą cudowną atmosferę wieczoru
przyćmiewają niemal niezauważalne przygotowania do jutrzejszego poranka.
Czwórka dezerterów pakuje swoje rzeczy i zagląda tu i ówdzie w poszukiwaniu
swoich drobiazgów, które zmieniły miejsce zamieszania na jachcie. Czwórka
bohaterów ostatniego etapu rejsu krząta się to nad mapami, to nad kambuzem.
Ostatni drink zostaje wypity w milczeniu. Rozchodzimy się do koi – jutro pobudka
o 5…
Poranek przy Los Gogantes K. Pawełczyk |
Ostatnie wspólne śniadanie zostaje
zjedzone w milczeniu i z rekordową prędkością jak na tą nieludzką godzinę.
Opuszczający jacht czują się już nieswojo – przestali być członkami załogi i
mam wrażenie, że gdyby mogli teleportowali by się jak najdalej stąd. My z kolei
gotujemy obiad, żeby w razie czego mieć co do gęby włożyć, kiedy marina na
północy Teneryfy okaże się mrzonką, a Atlantyk w swojej huśtawce nastrojów znów
pokaże na co go stać. Warkot silnika w śpiącej marinie roznosi się cichym
echem. Pora ruszać w morze. Miss Captain i Trzech Wspaniałych. Los Gigantes o
poranku robią jeszcze większe wrażenie niż wczoraj. Cała natura wydaje się być
jeszcze uśpiona – z oceanem na czele. Na lustrzanej tafli największe zmarszczki
są dziełem naszego silnika. Nie wieje praktycznie w ogóle. Podskórnie jednak
czuje, że to tylko chwilowy błogostan. Powoli zbliżamy się do miejsca, za
którym wszystko ma się zmienić – Punta del Teno. Północno zachodni kraniec
Teneryfy jakby magiczną linia oddziela wściekły Atlantyk, miotający
nieprzyjemne fale od tego delikatnego, spokojnego i całkiem przyjaznego.
Punta del Teno - za chwilę ocean zmieni oblicze K. Pawełczyk |
Przyspieszenie od kilku do
dwudziestu węzłów zajęło wiatrowi niecałe cztery minuty. Fale przejęły
panowanie nad naszym małym światem, a ja w duchu gratulowałam sobie pomysłu z
ugotowaniem obiadu z samego rana. Zmęczenie niepostrzeżenie wkradało się na
nasze powieki. Do domniemanego Garachico pozostały jakieś dwie godziny. Leszek
zniknął pod pokładem, staczając nierówną walkę z chorobą morską. Filipowi
przysługiwała powachtowa drzemka, a Jasiek zdał mi ster, co nie przyszło mu
chyba łatwo, bo takie warunki to jego żywioł. Nagle wbił wzrok za rufę i wydał
z siebie zdziwione „ooo”. Niespiesznie odwróciłam głowę, a moja reakcja była
dokładnie powtórzeniem Jaśkowej – „ooo”. Straciliśmy odbijacz, największy i
najdroższy odbijacz. Przez krótką chwilę kalkuluje, czy można pozwolić sobie na
jeszcze jedną zgubę i zaczynamy akcję ratunkową. Do odbijacza udaje się podejść
przy trzeciej próbie, niestety nie zgraliśmy się z falą i Janek nie zdołał
złapać skubańca. Kolejne próby też były średnio udane. Zastanawiam się dlaczego
nie ma jeszcze Filipa na pokładzie – takie harce jakie właśnie urządzamy z
naszym biednym jachtem, zmarłego by wskrzesiły. Dopiero interwencja Jaśka
motywuje go do pokazania się na górze. Po dwóch kolejnych próbach zmieniam się
na sterze z Filipem, którego pewność siebie zostaje szybko sprowadzona na
ziemię w tych warunkach. Udaje się dopiero za piątym albo szóstym razem.
Straciliśmy ponad dobrą godzinę i kilka mil… droga do upragnionego porciku
jeszcze chwile potrwa.
"Rzucało nami góra, dół" K. Pawełczyk |
Wejście jest ciasne, płytkie i
nieprzyjemne. Jeden fałszywy ruch i lądujemy na skałach. Kiedy udaje nam się
zacumować, oddycham z ulgą. Jest późno, o wiele później niż zakładał plan.
Dajmy sobie 3 godziny na zjedzenie obiadu i odpoczynek. Wiem, że to mało, zdecydowanie
za mało. Z drugiej strony czeka nas jeszcze wiele mil w niesprzyjającym
wietrze. Przy obiedzie układamy harmonogram orania oceanu na najbliższą noc,
który zakłada jedną godzinę odpoczynku na trzy wachty. W drodze do toalety
spotykam Dorotę – dopłynęli chwilę po nas i planują spędzić tu całą noc.
Zazdroszczę im tego luksusu! Zmęczenie
zagłusza protesty rozsądku i ja również decyduje się na wydłużenie
postoju do północy.
Do orania morza - czas start! K. Pawełczyk |
Tych kilka godzin snu okazuje się zbawienne. W mojej
dzielnej załodze widać wreszcie życie i energie do kolejnego spotkania z
oceanem. Wachta z Jaśkiem dodaje mi
energii podwójnie – mam wrażenie, że ten chłopak jest wprost stworzony do
orania mórz i oceanów i im cięższe warunki, tym większą frajdę mu sprawia
pływanie. Wtedy do głosu dochodzi ta cząstka mojej żeglarskiej duszy, która aż
krzyczy „hej, przecież ty też to kochasz, przecież to są warunki stworzone
również dla ciebie!”. Staje za sterem i na miejsce zmęczenia i ciężaru
kapitańskiej odpowiedzialności wkracza z impetem ta niepohamowana, dzika radość
z żeglugi! Czuje się jak nowonarodzona – tu, na północy Teneryfy. Przypomina mi
się, dlaczego tak bardzo kocham morze. Wraca spokój i to nieocenione uczucie,
że jestem dokładnie w tym miejscu, w którym powinnam być.
Jasiek w swoim żywiole! K.Pawełczyk |
Do Radazul docieramy w tak zwanym „just
in time”. Nie my jedyni, dlatego trzeba swoje odczekać w kolejce do stacji
paliw. Marinero wskazuje mi miejsce między dwoma jachtami. Normalnie byłabym
pewnie przerażona, ale to cudowne uczcie spokoju i przekonanie, że morze to
najwłaściwsze miejsce, odzyskane podczas ego przeloty, pozwoliły mi na manewr
idealny. Chłopaki gratulują mi podejścia, a marinero przynosi szampana. Pijemy
więc za szczęśliwe ocalenie. Pijemy za tych co na lądzie, bo ci co na morzu
sobie poradzą.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz