Z kambuza dochodzą dźwięki bezsprzecznie oznaczające zbliżającą się kolacje. Adam z Magdą nerwowo kręcą się po kei, a ja czuje w kościach, że mają mi do zakomunikowania jakąś mało sympatyczną informację. Zasiadamy do stolika w kokpicie, a atmosfera staje się jakby gęstsza. Pochłanianiu kanapek towarzyszą rozmowy o niczym, które z całą pewnością oznaczają palącą potrzebę odwlekania nieuniknionego tematu powrotu do Radazul. Wreszcie pada długo wyczekiwane pytanie o trasę i plany. Spokojnie tłumacze mojej dzielnej choć morsko schorowanej załodze, że jedyną opcją powrotu jest północ Teneryfy, gdzie może i fale są większe ale za to prognozy wiatrowe stabilne.
- Czeka nas około 30 godzin na morzu - mówię spokojnym tonem. Tylko twarz Jaśka i Leszka nie wykrzywiła się w grymasie na tę informację. Nie muszą mówić nic więcej. Doskonale już wiem, że ten przelot zrobimy w pomniejszonym składzie, choć ciągle z tyłu głowy majaczą mi resztki nadziei na obecność Adama, który jest szybko uczącym się, doskonałym materiałem na prawdziwego wilka morskiego. Niestety Adam oznajmia, że nie zostawi Magdy i w następnym porcie wraz z nią schodzi na ląd. Na najdłuższy przelot w tym rejsie zostajemy w cztery osoby. Siadam na kei tuż obok Poloneza. Lekkie przerażenie miesza się ze zmęczeniem i spokojem jednocześnie.
Tryb rozwiązywania problemów został uruchomiony i gdzieś podskórnie czuje pewność, że przecież na morzu jest najbezpieczniej, najlepiej, najwłaściwiej - że przecież zostały trzy doświadczone i doskonale radzące sobie osoby i jedna, która jest pełna zapału i szybko się uczy, pewność że dopłyniemy do Radazul bezpiecznie. Kiedy ta mieszanka uczuć, myśli i emocji kłębi się w mojej głowie, słyszę za sobą wesołe:
- O dziewczyna z Poloneza! Gdzie płyniecie?
Podnoszę wzrok do góry i nieśmiały uśmiech pojawia się na mojej twarzy - bycie zakwalifikowaną do załogi TEGO jachtu sprawia mi mimowolnie ogromną przyjemność. Niemniej szybko tłumaczę, że niestety nie z Poloneza a z Garanona, a moim problemem jest nie cel rejsu a sposób jego osiągnięcia. I wtedy staje się rzecz niesamowita. W środku nocy załogi wszystkich polskich jachtów w marinie zostają postawione na nogi, żeby mi pomóc. Okazuje się, że na północy Teneryfy jest malutki porcik, w którym możemy zacumować i chwilę odpocząć. Telefony nowych znajomych żeglarzy rozdzwaniają się do innych żeglarzy, którzy byli, widzieli lub znają kogoś kto był i może potwierdzić informację. Jestem zachwycona! W przeciągu godziny znam nazwę, lokalizacje i wskazówki podejściowe! Żeglarze to jednak niesamowici i pomocni ludzie. Jestem niezwykle szczęśliwa i wdzięczna, że mogę należeć do tej cudownej grupy. Ulga wypiera resztki strachu - teraz jestem już przekonana, że będzie dobrze.
Czas wyruszyć na Ocean S. Pawełczyk |
Do Los Gigantes wyruszamy o świcie. Wiatr głośno zaznacza swoją obecność, a prawa fizyki w strefie akceleracji są nieubłagane. Ogromne fale kołyszą naszym małym światem bezlitośnie, a gdzieś przed dziobem majaczą ogromne klify. Wyznaczam kurs i szacuje czas zawitania do portu - wyrobimy się zanim wiatr przybierze na sile. Zostawiam oficerów na pokładzie i idę się na chwilę położyć. Nie minęło nawet pięć minut, gdy jacht zaczyna się zachowywać zupełnie inaczej - spokojnie, bezsilnie, wydaje się jakbyśmy wręcz płynęli do tyłu. Wyskakuje ze śpiwora wściekła jak osa - zabawa zabawą, ale musimy przecież wypocząć przed przelotem.
- co wy robicie?!
Jakież jest moje zdziwienie, kiedy okazuje się że to nie poczucie humoru chłopaków, a kompletny brak wiatru i martwa fala… Kanary zaskakują mnie bardziej z każdą przepłyniętą milą - warunki wiatrowe zmieniają się jak w kalejdoskopie.
Los Gigantes K. Pawełczyk |
Radość z wygranej - bezcenna! K. Pawełczyk |
Z pierwszego upatrzonego nas wyrzucają - w drugim parkujemy rzutem na taśmę. To będzie ostatni wspólny wieczór tej załogi...
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz