Skały rosną mi w oczach. Brzeg
zbliża się nieubłaganie, do ostatniego momentu nie odsłaniając starannie
ukrytego wejścia do fiordu. Staram się zachować kamienną twarz – bardziej dla
siebie samej niż na pokaz, bo poza Moniką (która walczy dzielnie z chorobą
morską) na pokładzie nikogo nie ma. Gdy emocje związane z ewentualnym błędem
nawigacyjnym sięgają zenitu, skały rozstępują się, ukazując spokojne wody chronione
wysokimi górami z trzech stron. Udało się! Za godzinę ponownie zejdziemy na
ląd.
Islandia w pełnym słońcu! K. Pawełczyk |
Fale ustają, a życie podpokładowe jakby się ożywia i wraca do ogólnie przyjętych
norm. Uśmiechy wróciły na miejsce a i kambuz zyskał na popularności. Na pokład
wychodzą ochoczo morscy fotografowie, pilnie zachowujący na kartach pamięci
cudowne krajobrazy surowej Islandii, tym razem skąpanej w pewnym siebie słońcu.
Na Joinus zapanowała prawdziwa sielanka! Sztormowa czujność została wrzucona na
dno bakisty i dokładnie przykryta marzeniami o prysznicu, gorących źródłach i…
piwie. Tomek opowiada jak kilka nocy temu z poprzednią załogą rozkoszował się spektaklem zorzy polarnej, siedząc właśnie w
kameralnych ale urokliwych gorących wodach. Iskierki zazdrości zagościły w co
poniektórych oczach po tej opowieści. Na horyzoncie rośnie już miasteczko.
Seydisfjorür
jawi się jako niewielka, żyjąca własnym, spokojnym rytmem osada. Na betonowym
nabrzeżu już na nas czeka pracownik portu, z pełnym przekonaniem twierdzący, że
owszem są tu gorące źródła. Nie czekając więc ani chwili, zbieramy się w pełnej,
kąpielowej gotowości, uzbrojeni w ręczniki i stroje kąpielowe, przed jachtem.
Po
krótkim spacerze zgodnie stwierdzamy, że miasteczko jest urocze. Niestety
obiecane gorące źródła okazują się być zaledwie zwykłym basenem. W ramach nagrody
pocieszenia, wyposażonym jednak w saunę – tyle dobrze! Na dzień dobry czeka nas
zderzenie z islandzką kulturą, która nie przewiduje brania prysznica w bikini,
więc w szatni niezależnie od wieku (a przekrój był od kilku do około 80 lat) i
kompleksów (chociaż patrząc na swobodę mieszkanek Islandii, można śmiało
stwierdzić, że one nie wiedzą w ogóle czym są kompleksy!) mamy strefę wszech
nagości. Musimy wyglądać zabawnie, próbując ukryć to i tamto podczas kąpieli… Sauna
i gorące bąbelki w jacuzzi wynagradzają trud ostatniej dobry, cudownie
odprężając zmarznięte ciało. Po godzinie osiągam błogostan tak duży, że
perspektywa walki ze sztormami i trzymania wachty w nieludzko zimnej
temperaturze wydaje mi się kompletnie oderwana od rzeczywistości. Pod
prysznicem szorujemy się niejako na zapas – do kolejnego będziemy musiały
poczekać jakieś trzy doby, co dla zaprawionych w bojach żeglarek może i nie
jest jakiś wielkim problemem, ale trzeba korzystać z luksusu ciepłej wody, ot
co.
Seydisfjordur K. Pawełczyk |
Niesieni poczuciem beztroski ale i pożegnania z lądem, zachodzimy do jednej
z maleńkich i niezwykle klimatycznych knajpek z ogromnym, jak na warunki
islandzkie, wyborem piwa.
- nie wiem które wybrać, mam
ochotę na coś lekkiego, co będzie jednak przypominało piwo a nie jakieś siki… - dywagujemy nad barem.
- polecam spróbować to – z szerokim
uśmiechem chłopak podaje nam piwo. Po chwili dodaje – dawno już nie było u nas
Polaków…
A jednak. Jesteśmy wszędzie. I im bardziej nie
spodziewasz się w danym miejscu spotkać Polaka, tym większe prawdopodobieństwo,
że spotkasz go właśnie tam! Niesamowite, prawda? Rozgrzani sauną, urzeczeni
uprzejmością polskiego barmana i wiedzeni zapachami, zamawiamy drugie piwo i
po ziemniaku z masłem czosnkowym.
Islandzkie rarytasy K. Pawełczyk |
Nastroje wspinają się na wyżyny, dopóki nie
przychodzi moment płacenia, następnie przeliczenia koron islandzkich na
złotówki i zdania sobie sprawy, że oto właśnie spożyło się najdroższy posiłek
życia – dwa piwa i ziemniak – jakieś 150 zł. Kto bogatemu zabroni być biednym
po powrocie z Islandii? Chłód nocy po cichu przypomina o cierpliwie
czekającym na nas Atlantyku. Jutro opuszczamy Ziemię Ognia i Lodu na dobre.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz