Atlantyk rozbujał się na dobre –
wiatr przybiera na sile i jak na złość wieje prosto w dziób. W koi, która
bardziej przypomina teraz rollercoaster niż miejsce wypoczynku snuje marzenia o
postawionych, przynajmniej częściowo, żaglach które dałyby choć odrobinę
stabilizacji… Kapitan zdecydował jednak, że płyniemy kursem prosto na Wyspy
Owcze, by nie tracić cennego czasu na halsowanie. O spaniu nie ma mowy –
ogromne pokłady sił przeznaczam na względną stabilizacje i nie przygniatanie co
rusz schorowanej Moniki. Zmęczenie i paskudne odczucie chłodu, które nie chce
się odczepić od prawej stopy, mieszają się z wściekłością wynikającą z
bezradności.
Za chwilę rozpęka się piekło K. Pawełczyk |
Leżę próbując się skupić na
czymkolwiek, byle tylko nie myśleć o skostniałej stopie, której żadnym sposobem
nie jestem w stanie rozgrzać od dwóch godzin. Myśli dopasowują się do stanu
morza – biegną w każdą stronę, gwałtownie i nieprzewidywalnie, uderzając w
najczulsze miejsca. Mam wrażenie jakbym leżała w tej koi nie dwie godziny a
kilka lat i już na samą myśl o wyjściu z niej robi mi się zimno. Jakkolwiek
rozbujana i niewygodna by była w tym momencie, stanowi podstawę poczucia bezpieczeństwa
i komfortu psychicznego – to moje własne małe miejsce pośród rozszalałego
żywiołu. Jedna z myśli trafia na podatny grunt – nic nie jadłam od kilku
godzin. Zerkam do mesy i rozpracowuje w głowie plan wykonania operacji „jedzenie”.
Po przeanalizowaniu wszystkich czynników dochodzę do wniosku, że mogę jeszcze
chwilę poczekać – nie ma co się dwa razy narażać na siniaki, skoro można coś
przegryźć zaraz przed wachtą. Chyba udaje mi się zasnąć sądząc po prędkości
upływu czasu od ostatniego spojrzenia na zegarek. Tyle że zamiast trochę
odpocząć czuje się bardziej zmięta niż jeszcze godzinę temu. Z pokładu dochodzą
odgłosy oddawania ostatnich posiłków do morza. Bilans schorowanych pozostaje
niezmienny – tylko ja z Tomkiem nie oddawaliśmy jeszcze czci Neptunowi w ten
osobliwy sposób. Jestem niezwykle wdzięczna atlantyckim falom, że chociaż w tej
materii mnie oszczędziły, bo nawet nie czuje ochoty na zwracanie, wręcz
przeciwnie w myślach zaczynam fantazjować o schabowym… Budzik oznajmia, że pora
zacząć nakładać na siebie kolejne warstwy i wyjść na pokład. Po drodze do
kingstona obijam się o wszystkie wystające elementy mesy i klnę siarczyście na
morską karuzelę. Gosia pyta, czy zrobić nam herbaty na wachtę – to jest złota
kobieta i takich załogantów życzę każdemu – nie dość, że zawsze uśmiechnięta,
to jeszcze pomocna i życzliwa niezależnie od warunków. Po drodze na pokład zgarniam
banana. Smakuje jak nigdy. Ciepło jakie kumulowałam w sobie przez ostatnie
godziny w śpiworze ulatnia się zdecydowanie za szybko. Jest zimno, a delikatny
deszcz potęguje to paskudne odczucie. Obiecuje sobie, że przez najbliższą
dekadę będę pływać tylko po ciepłych wodach i w głębi serca już wiem, że nie
dotrzymam danego sobie słowa – ciągnie mnie na północ jak nigdzie indziej i
będę tu wracać mimo chłodu i sztormów, bo po prostu muszę – zostawiłam tu kiedyś
kawał serducha, po prostu. Siedzę za sterem całe cztery godziny. Palce u rąk
przestałam czuć już po dwóch, stopy po dwóch i pół. Małe i piekielnie ostre
kropelki tną twarz bezlitośnie i pod koniec wachty nie mam już kompletnie siły
patrzeć na kompas. Płyniemy w nicość i zaczyna mi to być obojętne – byle wreszcie
zejść z pokładu.
Leżenie w poprzek koi niewiele daje... K. Pawełczyk |
Wiatr przybiera ciągle na sile. Fale są coraz większe i niezdecydowane
co do kierunku, z którego chcą uderzać w dzielnego Joinusa. Schodząc pod pokład
czuje jak żołądek przykleja mi się do kręgosłupa, ale nie mam siły
odształowywać konkretnego jedzenia – biorę dwa sucharki, które jakimś cudem
przetrwały w jaskółce i wskakuje do śpiwora. Chcę zasnąć jak nigdy wcześniej.
Bezskutecznie. Moja stopa chyba się popsuła, bo znowu nie chce się rozgrzać
jako jedyna część ciała. Frustracja rośnie i postanawiam, że na kolejną wachtę
żadna siła nie zaciągnie mnie na pokład – będziemy sterować wewnętrznym kołem z
mesy. Monika nie patrzy z entuzjazmem na ten pomysł – pod pokładem czuje się
znacznie gorzej, o ile możliwe jest „jeszcze
gorzej”. Kolejną wachtę steruję sama, czego absolutnie nie mam za złe Monice –
biedna męczy się niemiłosiernie. Moja granica wytrzymałości powoli przesuwa
się. Nie spałam już dwie doby. Bilans posiłków też nie wygląda najlepiej – dwa banany
i cztery sucharki. Każdy ruch rękami, celem poprawy kursu jest wysiłkiem, a oczy
zamykają się same mimo desperackich prób skupiania wzroku na AIS i kompasie. Mam
nadzieję, że teraz jestem już na tyle zmęczona, że wreszcie zasnę mimo
nieprawdopodobnej huśtawki. Niestety… do czwartej nad ranem, kiedy budzik po
raz kolejny oznajmia wachtę, nie udaje mi się zasnąć na dłużej niż dwadzieścia
minut. Czuje jak kręci mi się w głowie, więc drogę do kingstona pokonuje
wolniej i uważniej niż zwykle. Nagle pojawia mi się ciemność przed oczami, a
skórę oblewają zimne poty. Nie jestem w stanie złapać oddechu i ruszyć nogami –
upadam na schodki między kambuzem a mesą. Nie wiem co się dzieje. Mój organizm
zwariował. Pojawia się hiperwentylacja, a ręce zaczynają mi się trząść, czego
kompletnie nie umiem opanować. W głowie pojawia się panika, bo nie wiem co się
ze mną dzieje. Gosia podbiega do mnie z wodą i próbuje uspokoić. Jestem
bezwładna jak worek ziemniaków. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie miałam – najwyraźniej nie jestem
niezniszczalna. Trzy metry dzielące miejsce, w którym aktualnie leże od mojej
koi wydają się nie do pokonania. Niezastąpiona Gosia pomaga mi się doczłapać
do koi i uspokaja, że to wynik zmęczenia i minie jak się tylko prześpię. Zastąpi
mnie na wachcie. Jestem jej wdzięczna jak nikomu na świecie i jednocześnie
dopada mnie irracjonalny wstyd i żal, że nie dałam rady wyjść na wachtę, że
zasłabłam, że mój organizm się zbuntował. Monika przykrywa mnie śpiworem i
przytula. Tylko tyle i AŻ tyle. Potrzebuje tego teraz jak tlenu. Myśl, że mam
wsparcie od reszty załogi i że mogę na nich liczyć w KAŻDEJ sytuacji pomaga mi
się uspokoić – takich ludzi na pokładzie życzę każdemu. To właśnie o to chodzi
w żeglarstwie – by być jedną drużyną, na dobre i na złe. Tym razem zapadam w
głęboki sen, wycieńczona i sponiewierana. A więc to jest moja granica – dwie i pół doby
bez jedzenia i snu w zimnie i ciężkich warunkach… może wymagałam od siebie za
dużo?
Katarzyna Pawełczyk
Hej
OdpowiedzUsuńŻyjecie?
Żeglarskie pozdro z pod ciepłej kołdry j.
Ahoj!
OdpowiedzUsuńŻyjemy, żyjemy - strat w ludziach nie odnotowano ;)