Rozkołys utrzymuje się na
okrutnie wysokim poziomie, ale po 4 godzinach najprawdziwszego w świecie snu
przestało mi to przeszkadzać. Z zadowoleniem stwierdzam, że po dolegliwościach
nie ma śladu i o ile to w ogóle możliwe, czuje się całkiem dobrze. Ba! Nawet
apetyt postanowił wrócić na swoje miejsce. Radość z powrotu do świata żywych
nie trwa jednak długo. Wychodzę do mesy witając Gosię i Tomka, który ku mojemu
ogromnemu zaskoczeniu siedzi za sterem (na początku rejsu zapowiedział, że ma
tyle roboty, że nie jest w stanie uczestniczyć w wachtach, po czym bardzo
konsekwentnie całymi dniami leżał w mesie, „wypełniając” gorliwie swoje
bosmańskie obowiązki…).
- Jak się czujemy – pyta Gosia z
szerokim uśmiechem ale i troską.
- Znacznie lepiej. Dziękuje za
pomoc i przepraszam za to co się stało w nocy…
- Ja to bym cię cumą przywiązał
do steru. Odechciałoby ci się udawania…
2 godziny za Ciebie sterowałem! – ni stąd, ni zowąd rzuca Tomek. Jestem w
szoku, a Gosia posyła mu nienawistne spojrzenie, co w jej przypadku jest dość
rzadkie. Pierwszy raz nie wiem co powiedzieć. Z jednej strony jest mi dalej
cholernie głupio, że padłam jak mucha, a z drugiej przecież jestem ostatnią
osobą, która wymigałaby się od wachty w taki sposób. Pierwszy raz po grubo
ponad 1000 godzinach spędzonych na morzu nie wyszłam na wachtę. Pierwszy raz to
nie ja kogoś zastępowałam, tylko ktoś mnie. Było mi z tym źle, ale komentarz
bosmana był najzwyczajniej w świecie podły.
- Nie bądź bezczelny Tomek!
Zresztą dobrze ci zrobiły 2 godziny za sterem, bo od tego leżenia jeszcze byś
się nabawił odleżyn – ucięła krótko Gosia. Ala, która właśnie wchodziła do mesy
zaczęła się śmiać i również posłała wymowne spojrzenie sternikowi.
Mały posiłek w postaci kanapki i
dwóch ciasteczek czekoladowych, zaskakująco dobrze uzupełnił zapasy energii.
Mogę walczyć dalej. Od tego momentu zaczęłam zwracać uwagę na ilość spożywanych
kalorii, niezależnie czy mam ochotę czy nie, pilnuję by coś jeść regularnie.
Mija trzecia doba przelotu i choć największy kryzys tego rejsu mam za sobą,
nie mogę się uwolnić od nucenia „zabierz nas na ląd, pomóż znaleźć cichy kąt,
tak daleko jest port, wręgi łamie sztorm, zabierz nas na ląd”. Rozmowy na
wachtach skupiają się wokół Wysp Owczych i zejścia na stały ląd i gdyby
teleportacja zależała od intensywności myślenia i skupienia już dawno bylibyśmy
na miejscu. Tuż przed moją wachtą psuje się AIS – o dalszym sterowaniu z
ciepłej mesy nie ma mowy. Znowu trzeba się ubrać w nieprzyzwoicie dużą liczbę
warstw i myśleć o ciepłych krajach na pokładzie.
I znów trzeba walczyć z zimnem w kokpicie... K. Pawełczyk |
Przekazuje radosną nowinę
Monice – jej wzrok przekonał mnie, że im szybciej się znajdę w kokpicie i poza
jej zasięgiem, tym lepiej. Wychodzi na pokład miotając przekleństwami na prawo
i lewo, bo jej samopoczucie jest wyjątkowo stabilne i nie ma perspektyw na jakąkolwiek
poprawę. Zapada zmrok i robi się przenikliwie zimno. W głowie prowadzę
skomplikowane kalkulacje ilości godzin pozostałych do wysp. Rozważam każdą
możliwość – przy tych najbardziej pesymistycznych klnę jak szewc pod nosem.
Halsując się, bylibyśmy o wiele dalej niż pchając się uparcie pod wiatr. Nie
wiem jak Tomkowi udało się przekonać Michała o porzuceniu pomysłu z żaglami na
ten przelot, ale z drugiej strony nie protestowałyśmy, skuszone wizją
„szybszego” dotarcia do lądu i szansą na ominięcie sztormu. Gdy po pierwszej
dobie wiedziałam już, że to nie był dobry pomysł i zatęskniłam za choćby
skrawkiem białego płótna, dającego trochę stabilizacji, nie było mowy o
zbaczaniu z kursu. Tomek agitował schorowanym, że halsowanie wydłuży podróż, więc
tłumaczenie wykończonym ludziom zalet sztormowania na żaglach miało zerowe
szanse powodzenia. Zuza wybiega na pokład bez sztormiaka i zawisa za burtą. Ona
też wyjątkowo ciężko znosi te warunki. Gdy odwraca się do nas jest blada jak
ściana i rozważa powrót z Wysp Owczych samolotem.
Szczelne zapakowanie w śpiwór, to podstawa! K. Pawełczyk |
Od razu po przejęciu steru
przez Michała schodzimy z Moniką do ciepłej koi, obijając się o wszystkie
wystające elementy po drodze. Wymieniamy się jeszcze bezradnymi spojrzeniami na
dobranoc i pakujemy szczelnie w śpiwory, modląc się w duchu by kolejna wachta
zleciała szybciej.
Otwieram powoli oczy, czemu
towarzyszy dziwne uczucie, że coś jest „nie tak”. Przez ułamek sekundy nie wiem
kompletnie co się dzieje, po czym z niewyobrażalną radością stwierdzam
jednoznacznie, że nic się nie buja! Dotarliśmy na Wyspy Owcze. Nareszcie.
Przemęczone ciało nie daje mi się nacieszyć tą chwilą za długo – powieki opadają
niczym stalowa kurtyna, gwarantując wyczekany i prawdziwy odpoczynek. Zapadam w
głęboki sen. Tym razem z szerokim uśmiechem na ustach.
Katarzyna Pawełczyk
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNiepotrzebne tu Twoje wyrzuty sumienia :D Świetnie sobie poradziłyście - wszystkie !
OdpowiedzUsuńNajwiększe wyrzuty mam ja. Jest mi wciąż niesamowicie głupio, że tak uległam chorobie. Może warto byśmy potraktowały to jako nauczkę : dla Ciebie - by jeść spać i regenerować się, dla mnie - nigdy więcej w jednej wachcie ze swoim facetem.
Choroba nie wybiera - trafiłaś na "nie swoją" falę po prostu. Myślę, że był to solidna lekcja dla wszystkich na pokładzie ;)
Usuń