Z głębokiego snu w popłochu
wyrywa mnie telefon. „Kto do diabła dzwoni o tej godzinie” – pierwsza przytomna
myśl przebiega mi przez głowę na chwilę przed przeciągnięciem zielonej
słuchawki na wibrującym ekranie.
- Halo? – chrypię cicho, próbując
wydostać się bezszelestnie z koi.
- Co tak dziwnie brzmisz? – po
drugiej stronie rozpoznaje głos taty – jest problem z papierami na Twoje studia…
Studia? Jakie studia?! Monolog
taty wydaje mi się jakiś irracjonalny i kompletnie oderwany od rzeczywistości.
Mojej rzeczywistości. Szybko uruchamiam w głowie retrospekcję: pod koniec
sierpnia walczyłam z ostatnimi poprawkami do magisterki, na początku września przywoływałam nadprzyrodzone moce by móc się obronić jeszcze przed rejsem,
obroniłam się i dzień później… zdawałam egzamin na doktorat. No tak... Doktorat. Moja przyszła
kariera naukowa, która właśnie stanęła pod znakiem zapytania, skutecznie wygania
spod powiek uparte resztki snu. Rzeczywistość, o której zdążyłam zapomnieć
wkrada się nieproszona na Wyspy Owcze i zmusza mnie do gorączkowego szukania
zasięgu pozwalającego na uruchomienie internetu, gdzieś na północnym końcu
świata, który zatrzymał się jakieś 30 lat temu i najwyraźniej jest mu z tym
dobrze – gdy pytam miejscowego rybaka o wifi, z uśmiechem odpowiada, że czasem
udaje im się złapać 3G. Niestety po okrążenia całej sennej wioski nie udaje mi
się złapać przesyłu danych i zdalne załatwienie czegokolwiek urasta do rangi cudu. Przez chwilę klnę w duchu jak szewc na bezradność
położenia w jakim się znalazłam, po czym ów bezradność przywraca mi spokój,
podpowiadając że jedynym sensownym rozwiązaniem na ten moment jest wrócić do
koi i dospać to, co mi się należy.
Dzień dobry Wyspy Owcze! K. Pawełczyk |
Dosypianie nie trwa jednak za długo, bo w
mesie słychać wzmożony ruch śniadaniowy. Cała załoga wykazuje znacznie lepsze
humory niż jeszcze parę godzin temu. Nastąpiło niemalże kolektywne
zmartwychwstanie. Przy stole opowiadam o moim porannym spacerze – trafiliśmy do
uroczego zakątka rybackiego, ale pakiet rozrywek lądowych kończy się tu na
możliwości spacerowania nie dłużej niż 30 minut, by nie chodzić w kółko. Michał,
Zuza i Małgosia idą na ekspedycję rozpoznawczą – nie wiem czy to brak zaufania do moich wniosków z eksploracji,
czy chęć samodzielnego rozczarowania się upragnionym lądem. Po powrocie Michał,
jak zwykle, rzeczowo wyłożył możliwości wynikające z prognozy pogody:
- Opcje są dwie – albo zostajemy
tutaj na kolejne dwa dni albo szybko spadamy do Torshavn, stolicy Owczych i tam
czekamy na okno pogodowe. Zaraz dotrze tu sztormowe apogeum…
Wytęskniony pokładowy relaks K. Pawełczyk |
Mimo aktualnego wstrętu do morza,
który pojawił się po ostatnim przelocie u większości załogantów, nikt nie ma
wątpliwości, że trzeba czym prędzej oddać cumy i obrać kurs na stolicę, gdzie
czekają uciechy portowe. Tak sprawnego przygotowania do wyjścia z portu dawno
nie widziałam – każdy w ekspresowym tempie znalazł się na swoim stanowisku i
perfekcyjnie wykonał należącą doń część manewru. Po porannym deszczu nie
pozostał nawet ślad. Ba, gigantyczne klify pokazują nam się w pełnym słońcu i
na pokładzie panowanie przejmują dawno tu nie widziane radość i beztroska. Jest
cudownie – wszyscy wylegujemy się na pokładzie, łapiąc ciepłe promienie i
zniewalające kadry.
Radość, proszę Państwa! K. Pawełczyk |
Żartom na temat „amfiteatralnie schodzącego miasta wprost
do morza” (tak, tak – takie poetyckie porównania można znaleźć w locji Wysp
Owczych) nie ma końca, a humory dopisują tak jak gdyby ostatnie 3 doby były
tylko złym snem z poprzedniej nocy. Znów czuję niezachwianą radość bycia na
morzu.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz