Torshavn wita nas trawiastymi
dachami o każdym odcieniu zieleni i kolorowymi domkami wzdłuż portu. Perspektywy
na spędzenie tu najbliższych godzin wydają się znacznie lepsze niż w poprzednim
miejscu. Idziemy z Moniką na misję poszukiwawczą – nie wiedzieć czemu powiew
cywilizacji przypomniał nam o braku prysznica przez ostatnie 4 doby… Okazuje
się, że to za mało by brud sam odpadł i zdecydowanie za dużo by czuć się
komfortowo wśród „normalnych” ludzi. Misja okazuje się dość trudna, bo biuro
portu jest już posezonowo zamknięte, a samo miasteczko wygląda na dość opustoszałe.
Torshavn Proszę Państwa! K. Pawełczyk |
Uprzejmy sprzedawca ze sklepu budowlanego wskazuje nam przeciwną
stronę basenu portowego i kieruje do małej kawiarni po dalsze informacje. Zanim
zdążyłyśmy wejść do środka i zadać jakiekolwiek pytanie, dobiega zza ekspresu do kawy szczegółowa instrukcja:
- Musicie wejść po schodkach po
prawej stronie i udać się do pierwszych białych drzwi, tam jest toaleta dla
żeglarzy.
Trafiamy bezproblemowo i ku
naszej ogromnej radość za niepozornymi drzwiami skrywa się prawdziwy raj –
toalety, prysznice z gorącą wodą i pralki – czy może być coś piękniejszego?
Niemal w podskokach wracamy na jacht z informacjami na miarę Agencji Reutera.
Cała załoga zabiera się gorączkowo za poszukiwanie ręczników i żeli pod
prysznic – w końcu nadszedł TEN dzień. Zapomniałam, że zmartwychwstanie może
być takie proste – 15 minut pod ciepłą wodą i zupełnie świeże ciuchy. Dzień w
swej prostocie staje się uroczysty – prysznic, gorący, pełnowartościowy,
wspólny posiłek i wieczorne wyjście do Irish Pubu. To niesamowite, jak
skutecznie morze uczy doceniania takich prostych i jednocześnie cudownych
rzeczy. Wieczorem zaczyna padać jak z cebra, przez co moje wyjście z jachtu
niemal staje się wylądowaniem w wodzie po drugiej stronie pomostu. Ostatecznie kończy się zaledwie popisami w stylu „gwiazdy tańczą na kei” i gromkim śmiechem
załogi. Popisy taneczne mają dopiero nadejść.
Typowa farerska zabudowa K. Pawełczyk |
Pierwotny plan zakłada, że do
pubu idziemy na jedno, może dwa piwa. Jednak założenia te legły w gruzach wraz
z rozpoczęciem koncertu lokalnego zespołu folkowego. Spragnione zabawy i
skuszone skoczną muzyką ruszamy na parkiet, powodując diametralną zmianę
sytuacji – wszyscy zalegający z kuflami i statecznie wyglądający ludzie ruszają
za nami i rozkręca się wielka potańcówka w iście farerskim stylu. Miejscowi
jegomoście po kolei sprawdzają z nami swoje taneczne umiejętności, co po
północy staje się już za bardzo nachalne. W głowie świeci lampka powrotu, więc
próbuje zgarnąć moje, nomen omen, owieczki z parkietu. Monika stanowczo odmawia
powrotu na jacht podskakując boso w rytm kolejnej szanty. Gosia niechętnie
przystaje na moją propozycję, a Tomek oddala się zaznaczając, że na jacht trafi
sam, co jak się później okaże kompletnie mu nie wyszło. Negocjacje z czerwonowłosym wulkanem energii kończą się na obietnicy oddania
się w oficerskie ręce po następnym kawałku. O dziwo wraz z ostatnim akordem
Monika melduje się przy nas i oznajmia, że jest gotowa do wyjścia tylko…
zgubiła gdzieś buty i bluzę. Misja poszukiwawcza w tłumie rozentuzjazmowanym
trunkami i roztańczonymi przybyszkami nie należy do najłatwiejszych, ale po
kolejnym skocznym numerze, buty się znajdują. Wracamy na jacht. Podniesienie nogi na metr wysokości, by
wdrapać się na kotwicę i następnie na pokład nie należy do najłatwiejszych,
zwłaszcza dla niewysokiej Moniki. Dobrze, że nikt nas nie ogląda, bo angażu do 'Jeziora
Łabędzi' raczej byśmy nie dostały…
Z krainy błogich snów wyrywa nas
mocne pukanie w suwklapę. Michał wychodzi z koi, by sprawdzić co za przybysze
mają czelność budzić nas o tak nieludzkiej porze (7:00 rano!!). W zejściówce
pojawia się miejscowa policja, trzymając pod boki wesołego i zakrwawionego bosmana:
- To jest Tomek. Tomek był
grzeczny w Pubie. Dla pewnej pani był nawet zbyt grzeczny, co nie spodobało się
jej towarzyszowi i tak sobie pomyśleliśmy, że go odprowadzimy do domu, bo
koledzy towarzysza tej pani obiecali, że poczekają na Tomka przed Pubem. Czy to
wasz Tomek? – wyrecytował jeden z policjantów z uprzejmością tak wielką, że aż
kłóciła się z mundurem.
Michał zrobił wielkie oczy, po
czym potwierdził, że zguba należy do tego jachtu i pomógł usadowić się amantowi
w mesie, który nie marnując ani chwili zabrał się za otwieranie samotnego piwa,
nieopatrznie pozostawionego na stole. W momencie dziękowania lokalnym stróżom
prawa i międzynarodowego porządku, kapitan zaczyna żałować, że potwierdził
bosmańską tożsamość…
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz