„Oddaj cumy” – pada ostatnia
komenda nocnego pożegnania z Torshavn. Przenikliwy chłód zapędza wszystkich pod
pokład zaraz po skończonym manewrze. Zostajemy z Moniką same. Nadchodzące,
zaledwie, dwie godziny wachty zapowiadają się długie i ciężkie. Stolica
błyskawicznie rozpływa się w narastającej mgle i po kilkudziesięciu minutach
nie jesteśmy w stanie zobaczyć nawet dziobu Joinusa. Mleczna ściana otuliła
nasz mały świat, skutecznie potęgując odczucie zimna. Na horyzoncie, którego
odległości w obecnych warunkach nie jestem w stanie określić, dostrzegam małe,
żółtawe światło. Łuna rośnie i zaostrza swe kształty w błyskawicznym tempie, przemieszczając
się z trawersu na rufę. Po chwili z mgły w odległości kilku, może kilkunastu metrów wyłania się bliżej niezidentyfikowana, stalowa konstrukcja
pływająca – kursem prosto w nasze tyły. Ciśnienie skacze nam nieprzyzwoicie.
Monika biegnie pod pokład zbudzić kapitana, lecz zanim Michał zdążył wyjść na
górę, świecące monstrum znika w gęstej, białej zasłonie. Wszystko trwało może z
piętnaście minut, ale skutecznie nas rozgrzało i rozbudziło na całą wachtę.
Michał ze zdziwieniem patrzy na mleko w jakim się znajdujemy i nakazuje
szczególną ostrożność i wzmożoną obserwacje. Do północy mgła ani myśli się
rozproszyć, więc przekazuję ster, komendę i kurs na nicość, ufając ploterowi,
że jesteśmy już u wyjścia z fjordu. „Kolejna cisza przed burzą” – ponura i niepokojąca
myśl przebiega szybko przez moją głowę podczas schodzenia z wachty. Na
szczęście udaje nam się zasnąć zanim łódka zaczęła dziki taniec na otwartym
morzu – dla mnie jest to ostatni głęboki odpoczynek na kolejne dwie doby
przelotu.
Ostatni tak dobry sen na kolejne dwie doby M. Sokołowicz |
Po obudzeniu stabilizacja obrazu przestaje działać i świat bez
większego ładu buja mi się góra – dół. Pierwszą myślą podczas ubierania
sztormiaka jest postawienie żagli. Po wyjściu na pokład z satysfakcją
stwierdzam, że mamy ostry, może nawet bardzo ostry, bajdewind.
- Postawimy żagle – rzucam do
Małgosi, prosząc by zbudziła Tomka do pomocy. Tomek broni się przed wyjściem na
pokład niczym diabeł przed kąpielą w wodzie święconej, psiocząc na mnie, że nie
potrafię realnie ocenić kierunku wiatru i możliwości trzymania kursu po
postawieniu żagli.
- Zobaczysz, że za dziesięć minut
będziesz mnie wołać do ściągania szmat… bez sensu robotę wymyślasz i tyle. Po
czym zamiast nam pomóc, dyryguje palcem z zejściówki odbezpieczanie mechanizmu
przy maszcie i wybieranie na kabestanach. Bosman z prawdziwego zdarzenia nam
się trafił, nie ma co… Z radością stwierdzam, że białe płótno przy maszcie nie
tylko stabilizuje dzikie harce jachtu, ale i pozwala na trzymanie kursu w
sensownych granicach, dzięki czemu nie nadrobimy za wiele drogi. Komfort
żeglugi, przynajmniej w moim odczuciu, wzniósł się na wyżyny i nawet północny
chłód jakoś mniej mi przeszkadza. Wreszcie płyniemy „po Bożemu”.
Wreszcie pod żaglami! M. Sokołowicz |
Na kolejną wachtę wychodzę z
uśmiechem – pierwszy raz odkąd opuściliśmy Islandię. Noc zapowiada się
gwieździsta, a jak wiadomo nie ma piękniejszego nieba niż na otwartym morzu,
bujanie przybrało przewidywalny charakter i wachtowe rozmowy kleją się jak
nigdy wcześniej. Wszelkie znaki na niebie i morzu zapowiadają przyjemną wachtę.
Spoglądam na Drogę Mleczną , a ta zaczyna mi się zielenić w oczach. W głowie
pojawia się nieśmiały przebłysk nadziei – a może to zorza? Szybko tłumaczę
sobie jednak, że to nie zorza, a zmęczenie daje się we znaki, bo znowu nie śpię jak
człowiek między wachtami. Mimo to cały czas nie mogę oderwać oczu od tej strony
nieba, zapominając że od czasu do czasu wypadałoby spojrzeć na kompas.
Radość z postawionych żagli? Bezcenna ;) M. Sokołowicz |
- Co ty tam tak wypatrujesz –
Monika zauważa moje ożywione astro-zainteresowanie.
- A nie… nic, nic… to znaczy, to
chyba głupie, ale czy tam przypadkiem nie rozbudowuje się zorza?
Monika szybko się odwraca, a na
jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech:
- To jest zorza! Monika rozwiewa
moje wszelkie wątpliwości. Po chwili niewinna zielona chmurka staje się
prawdziwą, pełnowartościową zorzą polarną. Do tego co jakiś czas pojawiają się
spadające gwiazdy – przez całą wachtę możemy oglądać ten niesamowity spektakl,
przy którym zmęczenie i zimno przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Dla tych
widoków warto było się męczyć i marznąć do tej pory. Absolutna radość rozlewa
się od czubków palców, aż po czubek głowy. Nawet Tomek wyszedł na pokład i
próbuje robić zdjęcia, jednak przy tym stanie morza jest to niemożliwe. Zgrabiałymi
dłońmi koryguję kurs i wiem, że jestem dokładnie w tym miejscu, w którym teraz
być powinnam i nie zamieniłabym tego na nic innego! Ech, przewrotne jesteś
morze…
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz