Jeśli powiem, że wieje prosto w
dziób i zacina delikatnym deszczem, to nie będzie to duże zaskoczenie, prawda?
Tak więc, wiatr chyba obraził się na dobre. Pogoda nie ustępuje. Morze
standardowo kołysze się ciut za bardzo. Mimo to humory dopisują – przed nami
zaledwie 40 mil. Mniej niż doba kolejnej lekcji pokory nie robi już na nas
takiego wrażenia jak jeszcze dwa tygodnie temu, choć wszyscy są już zmęczeni
takimi warunkami i nieustanną jazdą na silniku. Mam wrażenie, że pobiję teraz
nie tylko rekord godzin spędzonych na jednym rejsie, ale również rekord godzin
przepłyniętych w zasadzie bez żagli…
Byle dalej... G. Sokołowicz |
Po ostatniej dziennej wachcie szybko zasypiam w
ciepłym śpiworze, i to mimo kapryśnej prawej stopy, która postanowiła prowadzić
protest termiczny i bez względu na ilość założonych skarpetek i komfort cieplny
pozostałych części ciała, nie chce się rozgrzać. Mimo fal grawitacja wróciła do
naszej koi, więc nie musimy się już zapierać w dziwnych pozycjach, aby się
nawzajem nie pozabijać - ba, dla mnie
ten rodzaj bujania działa jak najlepsza kołysanka! Kiedy okrutny budzik
rozbrzmiewa pieśń zbliżającej się wachty, za bulajem jest już bardzo ciemno. Monika patrzy na mnie tym samym zrezygnowanym
i wołającym o sen wzrokiem, co podczas poprzednich przelotów. Ja pewnie minę
mam nie lepszą, ale myśl o tym, że za niecałe cztery godziny wszyscy położymy
się do koi, z powrotem mobilizuje mnie do szybkiego wskoczenia w sztormiak.
Humory dopisują! G. Sokołowicz |
Ala
i Gosia każą wypatrywać czerwonego światła, które za chwilę powinno zmienić się
w żółte i proponują rozgrzewającą herbatę. Skrupulatność i nadzwyczajny
entuzjazm Gosi w przygotowywaniu ciepłych napoi kolejnej wachcie jest dla mnie
fenomenem niezrozumiałym ale bardzo docenianym, więc z ogromną wdzięcznością
podaje jej swój kubek. Rozmowa i wypatrywanie światełek w totalnej ciemni
sprawia, że godziny lecą w cudownie szybkim tempie – ani się obejrzałyśmy, a
Michał już stał na deku gotowy do przejęcia steru. Skręcamy tak, by trafić w
żółte światło sektorówki prowadzące bezpiecznie do przystani. Michał rozdziela
zadania, a my sprawnie wykonujemy kolejne polecenia. Wszystko wydaje się iść
gładko. Dookoła jest jednak tak ciemno, że poza maleńką kropką światła przed
nami nie widać kompletnie nic. Wiedziona przeczuciem włączam czołówkę i doznaję
niemiłego ścisku w żołądku – płyniemy jakieś pół metra od skalnej ściany
wyposażonej w tysiące ostrych zębów, gotowych do uszkodzenia dzielnego jachtu.
Mam wrażenie, że wyciągnięcie ręki poza obrys burty może się skończyć poważną
kontuzją. Patrzę na Michała – jest skupiony jak nigdy. Krzyczy do Tomka aby
poszedł ze szperaczem na dziób i oświetlał mu drogę, ale Tomek zamiast
posłusznie wykonać polecenie kapitana, zaczyna wygłaszać swoje mądrości. Michał
nie wytrzymuje i krzykiem doprowadza niepokornego bosmana do porządku. W
ostatniej chwili… Kiedy smuga światła pada przed dziób, w odległości kilku
metrów wyrastają przed nami ostre skały, za którymi jak gdyby nigdy nic świeci
żółte światło sektorowe! Szybki skręt steru. Oczy wszystkich wpatrzone są we
wrogie kształty omywane przez fale. Nie ma mowy o zaspaniu – jesteśmy
rozbudzeni jak nigdy. Jacht dużym łukiem wykonuje obrót. Udało się. W ostatniej
chwili. Zatoka jest jednak bardzo płytka, więc nie ma jeszcze czego świętować.
W świetle szperacza ukazuje się stary, betonowy pirs zakończony gdzieniegdzie
zardzewiałymi drutami. Szybko przygotowujemy cumy, a Tomek upewnia się jeszcze
co do głębokości – jeden nieprzemyślany ruch sterem, jeden metr za daleko i staniemy na mieliźnie
albo wbijemy się w zbrojenie pomostu. Michał z zadziwiającą precyzją manewruje
w labiryncie niebezpieczeństw ukrytych w nocnym mroku. Podchodzimy do kei. Tomek wyskakuje i ocenia,
że nie jest to najlepszy wybór. Druga próba nieco dalej - w końcu udaje się
zacumować w bezpiecznym miejscu.
- Tak stoimy – pada cicha komenda
z ogromnym poczuciem ulgi na pierwszym planie.
Jest trzecia nad ranem, ale
nikomu się do spania nie spieszy. Wytężam wzrok w kierunku skał i myślę sobie,
że Michał wykonał wszystko po prostu perfekcyjnie. Na pozbycie się niemiłego
ścisku żołądka wypijamy po kieliszku czegoś mocniejszego za szczęśliwe ocalenie
i mimo ogólnozałogowego podekscytowania udajemy się do koi – za parę godzin
czeka nas eksploracja wyspy, na której jeszcze kilkanaście lat temu ok. pięćdziesięcioosobowa
populacja radziła sobie bez elektryczności…
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz