Bluzka termiczna, polar,
sztormiak, czapka, rękawice, czołówka – wzorowa cebulka melduje się w gotowości
(dość ospałej, ale jednak) na nocnej wachcie. Dziewczyny ledwie otwartymi
oczami szukają drogi do ciepłej koi, delikatnie się trzęsąc. Siadam za sterem. Pierwsze powiewy chłodnego wiatru otulają mi twarz, przywodząc niemiłe uczucie
niewystarczalnej ilość warstw odzieży. Niezawodna Gosia przynosi mi jeszcze
gorącą herbatę – chwilowe przedłużenie komfortu cieplnego. Noc jest spokojna
jak jeszcze chyba nigdy podczas tego rejsu. Gwiazdy leniwie błyszczą na niebie, fala
przybrała uspokajający, delikatny rytm, wiatr ma zapach jesieni i wszystko
wokół wydaje się niezmiernie harmonijne. Znowu pomimo dyskomfortu cieplnego
wpadłam w ulubiony na nocnych wachtach stan – totalnej błogości, poczucia, że
wszystko jest dokładnie tak jak ma być. Jestem w podróży w myślach gdzieś zupełnie
daleko. Siedzimy tak z Moniką w milczeniu ponad dwie godziny wachty, po czym
schodzę pod pokład uzupełnić dziennik i z zaskoczeniem stwierdzam, że prędkość
jachtu wynosi ok. 8 węzłów!
- Monika! Niesie nas prąd –
płyniemy 8 węzłów!
- Cooo? – Monika trochę zaspana w
pierwszej chwili patrzy na mnie jak na wariatkę. Po czym szybko oblicza, że z
taką prędkością za jakieś cztery godziny będziemy już na miejscu. Radość bierze
górę i po nostalgicznym nastroju nie ma już śladów. Chcąc się ogrzać zaczynamy
pokładowy aerobik i koncert polskich szlagierów. Czegoś takiego jeszcze tu nie
było. Zaspany kapitan, wychodząc pół godziny wcześniej na wachtę, patrzy na nas
mocno pytającym wzrokiem. Wyjaśniamy więc, że to nie napad jakiejś dziwnej
choroby, spowodowanej długotrwałym pobytem na morzu, a perspektywa prysznica i
świeżej kawy oraz wpływ osiąganych prędkości. Michał przyjmuje wyzwanie – rano zobaczymy,
kto był szybszy. Przejmuje ster z równie szerokim uśmiechem co nasze, a my
udajemy się na zasłużony wypoczynek. Zasypiam jak dziecko, a kiedy ponownie
otwieram oczy, jesteśmy już w porcie. Ostre promienie porannego słońca wpadają
przez bulaje prosto na moją twarz, więc o dalszym spaniu nie ma mowy. W mesie
słychać pierwsze odgłosy życia. Michał wita mnie krótkim "9 węzłów" i uśmiechem satysfakcji - wygrali. Po krótkiej naradzie decydujemy o szybkim wyjściu na miasto – jeszcze dziś po
południu chcemy płynąć dalej.
Marina Kirkwall K. Pawełczyk |
Na kei spotykamy starszego gentlemana, który
pokwapił się tu skoro świt, aby przyjąć od nas opłatę portową. Tłumaczymy mu,
że za kilka godzin ruszamy dalej w drogę i nie zostajemy na noc. Na co ów
strażnik portowych ksiąg rachunkowych odpowiada z uśmiechem, że mimo iż jest po
sezonie i pobyt jest krótki, opłatę uiścić musimy i basta. To się nazywa
gościnność…
Kirkwall o poranku K. Pawełczyk |
Kirkwall o poranku nie grzeszy
gwarem na ulicach. Wszystko wydaje się jeszcze pogrążone w głębokim śnie.
Standardowa Brytyjska (Szkocka?) zabudowa, wąskie uliczki, otwierające się kawiarnie o raczej miernej stylistyce wnętrz,
kilka zabytków. Tyle. Stolica Orkadów nie robi na nas oszałamiającego wrażenia,
więc po krótkim spacerze, szybkiej kawie i niewielkich zakupach wracamy do
mariny na wymarzony prysznic. I tu również niespodzianka – dodatkowo płatny
prysznic jest zaledwie letni.
Przed nami Szkocja! K. Pawełczyk |
O ile z żalem oddawałam cumy z każdego w tym
rejsie portu/przystani, o tyle stąd oddaje
je bez cienia smutku. Płyńmy już do Szkocji. Mojej Szkocji.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz