Po wczorajszym słońcu i
sielance nie pozostał nawet ślad. Poranek wita nas grubą zasłoną ołowianych
chmur i zdecydowanie silniejszym wiatrem z kierunku – wiadomego. Od Peterhead dzieli
nas już tylko kilka godzin, w zasadzie niewiele różniących się od większości,
jakie spędziliśmy na pokładzie podczas tego rejsu – z tą tylko różnicą, że tym
razem towarzyszy nam ląd. Do prawej burty przykleiła się wyczekiwana Szkocja. Podpokładowe
rozmowy zdominowane są przez coraz wyraźniej rysujące się plany i marzenia na
najbliższe dni na lądzie. Na liście „must” znalazły się Aberdeen, Loch Ness i
most, przez który Harry Potter przejeżdżał Hogwart Expressem w drodze do szkoły. Ach, no
i oczywiście steki. Steki w rankingu poszybowały na pierwsze miejsce – kwestia
kolacji na dzisiejszy wieczór została zatem rozwiązana.
Przemysłowa zabudowa docelowego
portu rysuje się już dość wyraźnie na horyzoncie. Na tle szarego nieba i
czarnego jak atrament morza wygląda dość przytłaczająco i mało gościnnie. I
kiedy cała załoga niemal zaczyna przygotowywać się do cumowania, kształty na
lądzie przestają przybierać na rozmiarze tak szybko jak jeszcze przed chwilą. Czyżby…
- z tyłu głowy obija mi się tylko jedno wyrażenie, które z całych sił próbuję
wyprzeć z myśli jak niechcianego gościa. Cholerny prąd. Jeśli nie zdążymy
wpłynąć do portu, zanim odpływ osiągnie maksymalne prędkości, to najzwyczajniej
w świecie zaczniemy się cofać. Teraz, kiedy cel ostatnich kilku tygodni jest na
wyciągnięcie dłoni, a zmęczenie i radość, podsycane dodatkowo wizją steka w
lokalnej knajpce, tworzą mieszankę silnie wybuchową, staramy się zaklinać
napierającą na nas morską rzekę i nie dokonać w międzyczasie egzekucji na
bosmanie-nawigatorze, skrupulatnie studiującym kilkanaście godzin wcześniej
tabelki pływowe. Prędkość spada, ale wciąż mozolnie przemy do przodu. Na
pokładzie da się wyczuć rosnącą atmosferę oczekiwania i delikatnego napięcia.
Nawet już wiatr nieco odpuścił, odejmując swoje trzy grosze z tego
przedstawienia. Nagle dociera do mnie, że to byłby szczyt ironii losu, gdyby na
ostatniej prostej zatrzymał nas nie wiatr wiejący przez ostatnie tygodnie
prosto w dziób, a morze – udowadniając, że miejsce żeglarza jest na wodzie, a
nie w porcie i nie ma on za wiele do gadania w tej kwestii – przeznaczenia nie
oszukasz. Zaczynam się śmiać. Głośno. Wszyscy na mnie patrzą trochę ze
zdziwieniem, a trochę z wyrzutem, że przerywam napięcie podniosłej sytuacji.
Szybko tłumaczę, że jedyne co teraz możemy zrobić, to śmiać się z ironii i
własnych niedopatrzeń. A odpływ? Odpływ z kolei śmiać się z nas przestanie i kiedyś
odpuści. Delikatne grymasy uśmiechu pojawiają się na twarzach dzielnej załogi.
Onieśmielone tym masy słonej wody wpuszczają nas do mariny, a na pokładzie
napięcie zostało wyparte przez ulgę. Udało się! Możemy ruszać na steki :)
Peterhead K. Pawełczyk |
Ze ścieżki, którą idziemy do
miasta roztacza się piękny widok na port i marinę. Nucę szantę „Zabierz nas na
ląd”, podświadomie nie wierząc, że wreszcie tu dotarliśmy, że to koniec rejsu.
Patrzę przez chwilę na Peterhead i na marinę – niby wszystko wygląda jak
kiedyś, ale wiem, że od ostatniego razu coś się tu zmieniło. I we mnie też się
coś zmieniło.
- Kasia, idziesz?
Ruszam dalej. Szkocja nie może czekać.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz