Poranki zawsze nadchodzą za szybko! Fot. K. Pawełczyk |
Trudne poranki
Poranek po regeneracyjnej nocy
nadszedł zdecydowanie za szybko. Czuję, że za chwilę przekonam się o ukrytych
do tej pory mięśniach, które zostały wybudzone z głębokiego snu wczorajszą
wędrówką. Kilkadziesiąt metrów dzielące nasz namiot od toalety pokonuję z
niezwykłą wręcz ostrożnością, dobitnie czując każdy krok. Kolano i stopa, mimo
solidnego smarowania sporą dawką Voltarenu, dają o sobie uporczywie znać. Czuję,
że to będzie długi i trudny dzień, ale o dziwo znajduję w sobie krztę
entuzjazmu by bez zbędnego ociągania zebrać się na poszukiwanie śniadania. Kamil
od rana też nie tryska energią, ale skrupulatnie wykonuje wszystkie niezbędne
czynności i już przed dziewiątą wychodzimy spakowani w kierunku budzącego się do życia
miasta. Z niepokojem i rosnącą potrzebą jedzenia mijamy kolejne zamknięte
witryny. W końcu naszą uwagę przykuwa baner „Urwis House - zestawy śniadaniowe
22 zł”. W środku w zasadzie nie ma jeszcze klientów, więc kelner zjawia się z
kartą błyskawicznie. Wspomniany zestaw śniadaniowy zapowiada się dość
obiecująco – świeżo wyciskany sok z pomarańczy, jajecznica na maśle, grillowane
kiełbaski, tosty i warzywa, a do tego na deser jogurt z musli i świeżymi
owocami. Rzeczywistość jednak przekracza nasze najśmielsze oczekiwania – sok
podany jest w normalnej szklance, a nie, jak się spodziewaliśmy, w naparstku,
jajecznicy i kiełbasek jest całkiem sporo – wszystko jest świeże i pyszne.
Gdyby nie wielkość porcji, pewnie mielibyśmy mnóstwo energii po takim
śniadaniu. Niestety, taka ilość jedzenia wymaga skupienia wszystkich sił
organizmu na trawieniu i w efekcie robimy się koszmarnie śpiący.
Śniadanie Mistrzów! Fot. K. Pawełczyk |
Napój Bogów
Droga do portu, gdzie chcemy
nagrać filmik – zajawkę, strasznie się dłuży, a ciemne chmury nie wróżą
najlepiej naszej wędrówce. Jastarnia powoli wypełnia się turystami szczelnie
otulonymi szalikami i kurtkami, mającymi ochronić ich od chłodnego wiatru znad
zatoki. Ustawiamy się przy nabrzeżu zaraz obok ulicy i ściągamy nieskrywaną
uwagę kilku przechodniów naszym mini planem filmowym. Nagrywanie, o dziwo,
idzie całkiem nieźle – ba, nawet zdołałam wydobyć dobrze ukryte pokłady
energii, by nie wyglądać jak zmęczona życiem ameba.
- Napiłabym się kawy… - mówię
niepewnym tonem i widzę, że Kamilowi nie podoba się ta koncepcja.
- To może jak dojdziemy do
Kuźnicy? Bo już prawie południe, a my jeszcze nie przeszliśmy nawet kilometra –
rzeczowo odpowiada. Przytakuję, ale kątem oka rozglądam się za jakimś punktem
dającym napój życia na wynos. Trafiła się piekarnia. Tonem nieznoszącym
sprzeciwu oznajmiam, że muszę się napić espresso, bo inaczej nigdzie dalej nie pójdę. Kamil nie protestuje. A po chwili sam zamawia maleńką filiżankę
szczęścia w płynie.
Niby nic... a jednak życie wraca do człowieka. Fot. K. Pawełczyk |
Zwracamy honor parawanom
Teraz możemy wreszcie ruszyć
dalej na zachód. Jesteśmy nieco przerażeni faktem, że dopiero w południe
wchodzimy na szlak, więc mimo obolałych kończyn staramy się utrzymywać sprawne
tempo – zatrzymujemy się tylko na rogatkach Jastarni, by zrobić zdjęcia
przepięknej kaszubskiej zabudowie i już po chwili wchodzimy do lasu.
Znaliście Jastarnię z tej strony? ;) Fot. K. Pawełczyk |
Ze względu
na wczorajszą szarżę z bosymi stopami po piasku, dziś postanawiamy iść w wygodnych
butach po leśnym podłożu, co zresztą dość szybko daje pozytywne efekty – po
kolejnym wklepaniu porządnej dawki Voltarenu ból niemalże ustępuje.
Okazuje się, że droga, którą
idziemy, jest bardzo popularna wśród rowerzystów (mimo, że szeroka ścieżka
rowerowa jest poprowadzona od strony zatoki), więc co chwilę musimy ustępować
drogi jednośladom i to skłania nas do małego postoju. Drugie śniadanie
postanawiamy zjeść na plaży - schodzimy więc najbliższym zejściem i naszym
oczom ukazuje się kolejna dzika, szeroka plaża z cudownie białym piaskiem i
wygodnym nachyleniem. Niestety, już pierwsze kroki na miękkim piasku powodują
przeszywający ból stopy – myśl o kontuzji ściera nieco uśmiech z mojej twarzy, choć staram się z całych sił zachować dobrą minę do bolesnej gry.
Rozkładamy się tuż obok wydm i układamy coś na kształt parawanu z plecaków.
Kiedy tylko dopadł nas pierwszy mocniejszy podmuch wiatru, niosący ze sobą
ostre jak szpilki drobinki piasku, szybko przekonujemy się o niezwykłych
zaletach posiadania, i jak w naszym przypadku wadach nieposiadania, parawanu.
Małe sztylety wbijają się bezlitośnie w każdy centymetr kwadratowy odkrytego
ciała. Kulimy się, próbując osłonić przekąski, co daje niewielkie efekty, bo po
chwili i tak chrupie mi piasek między zębami. Trzeba iść dalej.
Nie taki Hel płaski, jak go malują
Po niecałych 800-set metrach
trafiamy na kompleks bunkrów. Kamilowi zapaliły się iskierki w oczach. Ja z kolei
wolę nie nadwyrężać cierpliwości mojej uszkodzonej stopy, biegając po piasku,
więc zostaję na ławce z plecakami i oddaję się myślom o najlepszych gofrach na
Półwyspie, które będą idealną nagrodą za trudy dzisiejszej wędrówki. Kamil
wraca po kwadransie, twierdząc, że bunkry z daleka robiły zdecydowanie lepsze
wrażenie, ale i tak było fajnie je zobaczyć.
Kiedy tak idziemy dalej przez las,
a nasze tempo z każdym krokiem spada, zaczynamy rozważać, czy przypadkiem już
drugiego dnia nie dopadł nas tzw. kryzys dnia trzeciego – a jeśli tak, to co
będzie jutro… Kamil mnie pociesza, że to normalne przy dłuższych wędrówkach (to
dopiero drugi dzień!) i jutro na pewno minie. Tymczasem zza drzew po lewej
stronie zaczyna wyłaniać się prześwit, a za nim Zatoka Pucka. Proponuję, że może
przejdziemy się chwilę wybrukowaną ścieżką rowerową wzdłuż Zatoki, na co Kamil
chętnie przystaje.
Bunkry, duuużo bunkrów. Fot. K. Pawełczyk |
Zdobywcy szczytów
Ścieżka rowerowa okazuje się
autostradą rowerową, więc żeby za bardzo nie przeszkadzać idziemy gęsiego.
Pogoda zrobiła się cudowna – słońce przegoniło chmury, wiatr przyjemnie chłodzi
twarz i nawet temperatura jest do zniesienia. Przyspieszamy kroku. Po chwili
mijamy napis na drodze: „libek” ze strzałką namalowaną w kierunku wydm.
Warto czytać te tablice - mnóstwo ciekawych informacji zawierają! Fot. K.Pawełczyk |
- To chyba ta Góra Libek – mówi
Kamil, ale nie podchodzi zbyt entuzjastycznie do mojej propozycji, by się na
nią wspiąć. Idziemy więc dalej, a ja głośno żałuję, że ominęliśmy taką atrakcję
– w końcu niecodziennie można zdobywać najwyższe szczyty okolicy. Po kilkuset
metrach Kamil w końcu decyduje się zawrócić – i tu pojawia się sytuacja rodem z
bajki o żurawiu i czapli. Kiedy on nabrał ochoty na górskie wojaże, ja zdążyłam
się już pogodzić z myślą, że trzeba iść dalej. Patrzę więc na niego wzrokiem pełnym
piorunów i mówię, że teraz już nie ma sensu się wracać. Kamil jest
jednak nieustępliwy i w wirze negocjacji proponuje, że wniesie mi plecak na
górę. Ta perspektywa do mnie przemawia, więc szukamy prześwitu w dzikiej
róży, który wpuści nas na drugą stronę drogi i dalej na wydmy. Niestety za torami wpakowaliśmy
się w sam środek roślin uzbrojonych w ostre kolce – po 15 minutach nasze nogi
wyglądają jak po spotkaniu z agresywnym artystą rzeźbiarzem i pieką niemiłosiernie.
Polskie plaże, piękne plaże. Fot. K. Pawełczyk |
Podejście na piaskowy szczyt, bo
góra Libek to po prostu najwyższa wydma, jest dość strome i niewygodne – piasek
ślizga się pod butami, ale na szczęście króciutkie.
Mogłabym nie wracać! Fot. K. Preidl |
Po chwili podziwiamy
wybrzeże z góry – po raz kolejny zakochuję się od nowa w polskich plażach. Ten
widok wynagradza mi absolutnie wszystko i aż nie chce się iść dalej…
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz