Skoro świt
Wspomnienia wieczornej zimnej
wody pod skrajnie niskim ciśnieniem pod campingowym prysznicem (co skutecznie
utrudniło wyszorowanie upartych ziarenek piasku) zostają szybko przegonione
przez pierwsze promienie porannego słońca. Do Władysławowa zostało nam jakieś 8
km, a do śniadania dwa, więc bez ociągania składamy namiot i szorujemy, w moi
przypadku bardzo już głodne, zęby. Nasze wyjście z campingu synchronizuje się z
porannym pociągiem z Warszawy, więc przez chwilę brniemy w tłumie turystów,
szukających szczęścia i wolnych miejsc na campingach wzdłuż szosy Władysławowo
– Hel. Mimo wczesnej godziny robi się już bardzo ciepło, więc nasza dyskusja
skupia się głównie wokół planowanej na dziś kąpieli w Bałtyku – po sinicach nie
ma śladu, za to temperatura wody jest kusząco wysoka jak na polskie warunki.
Rarytasy u Surfera
Dwa kilometry bez śniadania
strasznie mi się dłużą, dlatego kiedy dochodzimy do Tawerny Surfera cieszę się
jak dziecko i wzrokiem poganiam kelnerkę, by raczyła nieco szybciej przyjąć
nasze zamówienia. Samo wnętrze jest niezwykle klimatyczne – na suficie wiszą
rybackie sieci i reflektory, stylizowane na stare krzesła doskonale komponują
się z nowoczesnymi, choć również stylizowanymi
lampami, na środku sali stoją ogromne donice z nadmorską roślinnością, a na
jednej ze ścian jest gigantyczne akwarium z kolorowymi rybkami.
Surf Tawerna - niezwykle klimatyczne miejsce! Fot. K.Pawełczyk |
Zamawiamy
jajecznicę i tosty francuskie z szynką parmeńską – w końcu dziś dojdziemy do
celu naszej wędrówki, Władysławowa – a takie małe święto należy świętować od
samego rana, przyjmując przy okazji solidną dawkę energii.
Kolejne śniadanie Mistrzów Fot. K.Pawełczyk |
Pierwsze spotkanie z Bałtykiem
Tym razem udaje nam się nie
przejeść. Po wczorajszym kryzysie nie został nawet ślad, za to w brzuchu od
rana harcują motyle ekscytacji sukcesem – to już dziś, już za chwilę! Na
pomoście, gdzie chcemy nagrać poranną zajawkę okazuje się, że dziś odbywają się
tu regaty windsurfingowe i nawet przez moment zastanawiamy się, czy nie
przycupnąć na chwilę na „widowni”. Jednak niezwykle dopieszczona wizja kąpieli
w Bałtyku wraca jak bumerang i decyzja podejmuje się sama – ruszamy do wejścia
na plażę. Kolejną niemal prywatną plażę. Piasek miękko układa się pod stopami,
otulając je przyjemnym ciepłem. Morze bardzo spokojnie, jakby od niechcenia
faluje, tworząc zgrany muzyczny duet z lekkim wiaterkiem. Warunki do plażowania
są idealne! Szybko zrzucamy plecaki i wierzchnie warstwy ubrania i z
nieskrywaną, niemal dziecięcą radością biegniemy do wody (zapominając po drodze
o niedającym za wygraną bólu mojej stopy i Kamila kostki). Bałtyk, jak to
zwykle ma w zwyczaju, chłodzi surowo emocje. Woda i owszem – jest cieplejsza niż
zwykle, ale… dla rozgrzanych porannymi kilometrami i już solidnym słońcem ciał,
jest to szok na miarę gwałtownego wyhamowania, kiedy zanurzyliśmy się powyżej
kolan. Patrzymy na siebie wzrokiem pełnym krępującej weryfikacji oczekiwań i
niesłabnącej chęci zrealizowania postanowionych celów. W końcu po 10 minutach
wewnętrznych negocjacji, kiedy Kamil już zdążył się zanurzyć, ja również
decyduję się na ten heroiczny w moim przekonaniu wyczyn i tak szybko jak się
zanurzyłam po szyję, tak szybko wystrzeliwuję jak proca z uśmiechem od ucha do
ucha – „fajnieeee!”.
W
drodze na ręcznik starym, kolonijnym jeszcze zwyczajem, zbieram muszelki ;) Fot. K.Pawełczyk |
3... 2... 1... META!
Okazuje się, że leżakowanie nie
jest sportem, w którym jesteśmy mocni… po ok. dwóch godzinach i całkowitym
wysuszeniu siebie i strojów kąpielowych, zaczynamy się wiercić na ręcznikach z
nudów, więc postanawiamy iść dalej. Z dokładnych obliczeń wynika, że we
Władysławowie będziemy dość wcześnie, bo w porze obiadowej, więc strategicznie
zaraz po wejściu do lasu, szukamy najlepszej opcji na tę okoliczność – kręcenie
się w kółko po zatłoczonym kurorcie w poszukiwaniu dobrego jedzenia nie będzie
najlepszym sposobem na spędzenie dzisiejszego popołudnia.
Piękne, polskie lasy i towarzyszący nam szlak niebieski Fot. K.Pawełczyk |
Intensywne rozmowy, również o
dalszych planach, sprawiają, że sześć kilometrów mija nam błyskawicznie – dużo
szybciej niż poranne dwa i oto w oddali majaczy kolejna, upragniona zielona
tabliczka z białym napisem – Władysławowo! UDAŁO SIĘ!
Cel osiągnięty! |
Doszliśmy do celu
wędrówki. Jednak zamiast szukać noclegu na najbliższe trzy dni – planujemy
jakie atrakcje odwiedzimy w Jastrzębiej Górze, a w myślach rozważamy, czy nie
udałoby się dojść aż do Karwii. Jak to się mówi – apetyt rośnie w miarę
jedzenia, a nasze apetyty były solidnie karmione przez cały Półwysep Helski, a
więc ahoj przygodo – to jeszcze nie koniec!
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz