Kiedy ranne wstają zorze
Budzik jak zwykle dzwoni chwilę
po szóstej. I mimo, że jesteśmy na urlopie (tak, mimo reżimu
pobudkowo-kilometrowo-pogodowego nasz trekking dalej ma status urlopu) wstajemy
na pierwsze dźwięki spokojnej melodii. Camping pogrążony jeszcze we śnie nie
wykazuje zbytniego zainteresowania dwojgiem entuzjastycznie zbierających się do
wyjścia piechurów. Słońce mimo wczesnej pory operuje już całkiem sprawnie na
nieboskłonie – to będzie piekielnie gorący dzień. A my, plany na dziś snujemy
ambitne.
Wczesną pobudkę trzeba jakoś nadrobić po drodze... ;) Fot. K. Preidl |
Na śniadanie, jak zwykle, idziemy
do pobliskiej knajpy, gdzie cena bufetu śniadaniowego niemal zwala nas z nóg. Uwaga,
uwaga, śniadanie z napojami w opcji „jesz i pijesz ile chcesz” kosztuje 15 zł!
I to się nazywa wakacje budżetowe na wypasie ;). Pomni na doświadczenia
poprzednich dni, mimo ogromnej pokusy staramy się poskromić apetyt na wszystko,
by nie skończyć z przepełnionym żołądkiem i kryzysem trawiennym. I tym razem to
się udaje!
Praktyczne pamiątki
Kiedy wychodzimy ze śniadaniowego
królestwa, kramy z wakacyjnymi gadżetami „made in China” stoją już rozłożone i
gotowe na pochłanianie gotówki od bezradnych rodziców, których pociechy zostały
zawładnięte chęcią posiadania dmuchanego rekina, orki, krokodyla, czy
najmodniejszego w tym sezonie flaminga – a najlepiej wszystkiego na raz.
Magnetyzm kramów dopadł i nas. Kiedy szalenie zadowoleni z obojętności, z jaką
udało nam się przejść przez prawie wszystkie straganiki, wychodzimy na ostatnią
prostą, nagle mój radar na wszystko co żeglarskie wykrył termiczne wdzianka na
butelki i puszki z - a jakże by inaczej – kołem sterowym i paskami. Oczy
zaświeciły mi się błyskawicznie i wszechwładna chęć posiadania tego cacka
wypełniła moje serce po brzegi. Wdech i wydech. Czy to jest mi niezbędne do
życia? Kamil widząc wewnętrzną walkę jaka się rozgrywała w mojej głowie, szybko
interweniuje:
- Bierzemy! Na wieczór będzie jak znalazł!
I tym oto sposobem zostaliśmy
szczęśliwymi posiadaczami pamiątki znad morza. Ale za to jakiej praktycznej (o
czym przekonamy się już wieczorem) ;)
Górskie wędrówki brzegiem morza
Na plażę schodzimy Wąwozem
Chłapowskim, którego roślinność, wąskie ścieżki, przyjemny chłód i jakaś
niezwykła atmosfera urzekają nas od samego początku. By móc zostać tu chwilę
dłużej, właśnie to miejsce wybieramy na nagranie codziennej zajawki. W oddali
słychać już głosy schodzących z miasteczka turystów – plażowiczów. Ci
najbardziej zdeterminowani zrywają się skoro świt, by zająć najlepszą miejscówkę
z jak najwygodniejszym dostępem do morza.
Pan Pączek w wyścigu o najlepszą miejscówkę plażową. Fot. K. Pawełczyk |
Dzisiejszego poranka idzie się
niezwykle wygodnie, więc w mgnieniu oka dochodzimy do nowego, solidnego
falochronu na Rozewiu, gdzie robimy sobie małą przerwę na drugie śniadanie i
zaopatrzenie stóp w obuwie – nasz kolejny cel znajduje się bowiem kilkadziesiąt
metrów ponad nami. Do latarni morskiej prowadzą strome schody wkomponowane w
klif, które w żadnym wypadku nie zdradzają, że były kiedyś budowane zgodnie z
myślą inżynierską. Podejście na górę, to w tym wypadku prawdziwa wspinaczka. Co
ciekawe, mimo kilkudziesięciu kilometrów jakie już mamy w nogach, na szczycie
łapie nas delikatna zadyszka. Konsternację, jaka pojawiła się na naszych
twarzach zagłuszamy kilkoma soczystymi komentarzami na temat niemiłosiernego upału,
w jakim przyszło nam się mierzyć z tym trudnym szlakiem.
Szlak pełen wspomnień
Latarnia prezentuje się nieco
inaczej niż moich mglistych wspomnieniach z odległego o całą przepaść
dzieciństwa i niezapomnianych kolonii w Jastrzębiej Górze. Wtedy Rozewie było
punktem obowiązkowym, skrupulatnie realizowanym rok po roku. Cały plecakowy
dobytek zostawiamy u miłego portiera na dole i zaczynamy kolejną wspinaczkę –
tym razem schodami budowanymi zgodnie ze sztuką inżynierską.
Latarnia Morska w Rozewiu Fot. K. Pawełczyk |
Widoki robią
piorunujące wrażenie! Przejrzystość powietrza jest idealna – dokładnie widać
sam koniec Helu – początek naszej wędrówki. Latarniana perspektywa i myśl, że
przeszliśmy to wszystko na własnych nogach potęguje uczucie dumy, radości i
motywacji do dalszej drogi. Jestem nieco oszołomiona tym widokiem. Powolutku
dociera do mnie, że naprawdę zrealizowałam to marzenie, które kiełkowało
nieśmiało gdzieś z tyłu głowy już od czasów wspomnianych kolonii. Warto było tu
wejść.
Upał rozbudza kreaywność! Fot. K. Pawełczyk |
Krótka przerwa w latarni szybko
dobiega końca i obieramy kurs na Lisi Jar – kolejne miejsce dobrze mi znane z
czasów wczesnej podstawówki i równie mgliście zapamiętane, co Rozewie.
Przepiękna dolina otula nas przyjemnym chłodem i dostarcza genialnych wrażeń o
charakterze naukowym – działalność lodowcową można z niej odczytywać jak z
otwartej księgi. Żaden geolog-amator-pasjonata taki jak ja nie będzie
zawiedziony.
Lisi Jar Fot. K. Pawełczyk |
Rozczarowanie i to w pełnym tego słowa znaczeniu spotyka nas
dopiero u wylotu Jaru na plażę. Oto morze turystów okupuje niemal każdy
centymetr kwadratowy plaży rozłożonymi zasiekami z parawanów i warowniami
zawadiacko budowanymi z piasku, których naruszenie grozi wielkim gniewem nie
tylko małych architektów, ale i ich rodziców gotowych do ataku w każdej chwili.
Staramy się wybrać strategicznie najlepszą drogę do brzegu morza, który również
nie gwarantuje spokojnego przejścia, ale przynajmniej daje przyjemną ochłodę
stopom w ten piekielnie upalny dzień.
Czasami trzeba nabrać dystansu i popatrzeć na to wszystko z góry ;) Fot. K. Pawełczyk |
Zdaje się, że właśnie przemierzamy
najtrudniejsze trzy kilometry całej trasy. Godzina jaką spędzamy na brodzeniu
między plażowiczami i parawanami w pełnym słońcu daje nam mocno w kość. Kiedy
docieramy do Gwiazdy Północy nie mamy siły już absolutnie na nic. Niemalże
losowo wybieramy lokal na obiad i opadamy na krzesła tocząc wewnętrzną walkę o
zdobycie się na wysiłek otwarcia menu.
Gwiazdy Północy |
Obiad podziałał dobijająco. Duża porcja
włączyła w całym organizmie tryb trawienia i nie było mowy o wykrzesaniu z
siebie choćby krzty energii. Żeby przypadkiem nie było za łatwo, zgubiliśmy się
w uliczkach i lesie Jastrzębiej Góry, chcąc uniknąć marszu w słońcu i tłumie
ludzi. Ten incydent nabił nam kolejne trzy kilometry na liczniku, a chyba nie
muszę mówić, że tego dnia każdy dodatkowy metr był ogromnym wysiłkiem, co
zresztą miało swoje konsekwencje zdrowotne wieczorem...
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz