Życie na krawędzi
Przez pierwsze dwie godziny
poobiedniego marszu jestem wściekała jak osa. Kamil, widząc co się dzieje, próbuje
najpierw nieco załagodzić sytuację i okazać troskę, a potem z troską daje mi
przestrzeń – dosłownie i w przenośni – na wyciszenie emocji. Pomogło. Po tym
czasie zwalniam nieco tempo i dalej idziemy już ramię w ramię.
Upał daje w kość jak diabli, a my
nie mamy na tym odcinku możliwości schowania się do lasu. Brniemy więc krok za
krokiem na bardzo wąskim i niestabilnym odcinku plaży. Aż tu nagle na drodze
wyrasta nam przeszkoda w postaci rumowiska skalnego z uszkodzonego brzegu –
mamy do wyboru spróbować przejść przez morze (przy czym nie wiemy co może nas
czekać na dnie w tym miejscu i jak tu jest głęboko) albo wracać się niecały
kilometr do poprzedniego wejścia na plażę i próbować szczęścia idąc wzdłuż
szosy. Oczywiście o wracaniu nie ma mowy! Wybieramy przeprawę przez Bałtyk.
Fale, które na brzegu przyjemnie muskały stopy, teraz powodują walkę z
grawitacją i ciężarem plecaka, a ostre kamienie rozsypane na dnie nie ułatwiają
zadania. Wchodzimy coraz głębiej. Chłodna woda przynosi ulgę i niepokój.
Zachwiałam
się. Próbuję utrzymać równowagę, a przed oczami mam już spektakularny upadek z
plecakiem do wody. Podstępna fala dodatkowo podmywa mi stabilną stopę, już
tracę grunt pod nogami i w ostatniej chwili łapie mnie Kamil i ratuje z
opresji. Humory wracają na swoje miejsce – śmiejemy się na głos i zmęczenie na
chwilę odchodzi na dalszy plan.
- W sumie miałam ochotę się cała
zanurzyć. Wzdycham z uśmiechem.
- Nie widzę przeciwwskazań! Tylko
zdejmijmy może plecaki…
Bałtycka ulga
Ostatecznie morze przepuszcza nas przez
osuwisko po zanurzeniu się do pasa. Jakie to było przyjemne! Kiedy tylko
znajdujemy kawałek plaży bez kamiennych atrakcji, od razu ściągamy plecaki i
wskakujemy w stroje kąpielowe. To jest chyba najprzyjemniejsza kąpiel w morzu w
całym moim życiu!
Taaaaka radość po wyjściu z wody! |
Po wyjściu z wody dajemy sobie chwilkę na przeschnięcie w
promieniach popołudniowego słońca. Tymczasem ta chwila zamienia się w prawie
godzinną drzemkę! W ramach dobudzenia się i zebrania sił na resztę drogi,
sprawdzamy campingi w Karwi. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się, że
wcale nie jest kolorowo pod tym względem – kilka domków do wynajęcia i ani
słowa o możliwości postawienia namiotu. Ta informacja zmobilizowała nas do
dalszej drogi, choć pamiętając sytuację z Chałup, daleko nam do paniki.
Wszystko płynie
Kolejna przeszkoda staje, choć
właściwszym byłoby - płynie nam na drodze już w Karwi. Czeka nas następna
przeprawa – tym razem przez rzekę. Nie jest to jednak rwący górski potok ani
też głęboka i rozlana delta. Spokojnie sącząca się rzeczka, ewidentnie
nadwyrężona upałami i suszą, przepuszcza nas bez najmniejszych protestów czy
utrudnień. Ba, w stosunku do rzeki ludzi wylewających się z plaży, jaką
będziemy musieli za chwilę pokonać, to w zasadzie żadna przeszkoda.
Kolejna przeprawa Fot. K. Pawełczyk |
Przejście główną ulicą Karwi
jest prawie tak męczące i trudne jak poranne przejście plażą z Lisiego Jaru do
Gwiazdy Północy. Kiedy siły opuszczają nas zupełnie, przypominamy sobie o
pięknej i praktycznej pamiątce, jaką nabyliśmy dzisiaj z rana w Chłapowie –
termicznym ubranku na puszeczki. To jest dobry moment, by wypróbować czy
faktycznie działa. Zaraz po zakupach zgrabna puszeczka trafia wprost do
ubranka. Idziemy już dłuższy kawałek przez tę ostatnią tak popularną
miejscowość turystyczną przed Łebą, ale pola namiotowego jak nie było, tak nie ma. W
dodatku zaczyna mi się sączyć katar z nosa i trochę kręci mi się w głowie.
Proszę Kamila o chusteczkę. Przytykam ją pod nos, a z niego już się nie sączy, a
leje i nie katar, a krew. Całe ręce mam czerwone, w ruch idzie kolejna
chusteczka i nawet bluzce i butom się dostało. Jestem trochę oszołomiona, ale
rozsądnie zdejmuję plecak i pochylam głowę. Kamil jest przerażony. Wyciąga
kolejną chusteczkę, a ja jak mantrę powtarzam sobie, że już dość tych krwawych wybryków. Marzę o tym, by znaleźć już miejsce dzisiejszego noclegu - ten dzień dał mi solidnie w kość. Krwawienie wprawdzie udało się opanować po
czwartej chusteczce, ale w głowie zapala się czerwona lampka.
Game is not over!
Prawie na samym końcu Karwi
udaje nam się znaleźć pole namiotowe. Szybko rozkładamy dom, ubieramy nieco
cieplejsze ciuchy i ruszamy z naszą puszeczką na plażę, na zachód słońca.
Audycja nie zawiera lokowania produktu ;) Fot. K.Pawełczyk |
- To co? Co jutro będziemy robić?
– Pytam nieśmiało, mając odważne pomysły na kolejne dwa dni.
- No możemy zostać tutaj… - Kamil
patrzy na mnie pytającym wzrokiem, bo dobrze wie, że wcale nie mam zamiaru
zostawać w Karwi na kolejne dni.
- A może byśmy tak… hmm… poszli
do Łeby?
- Do Łeby? Ale to jest ponad 50
km! Dasz radę z bolinóżką? Musimy to w dwa dni zrobić…
- Spróbujmy! Od początku o tym
nieśmiało myślałam… wiem, że jak się zdecydujemy, to nie będzie odwrotu, ale nie
chcę tu zostawać.
- Hmm... challenge accepted!
- No to za kolejny etap! – podnoszę
radośnie puszkę w ubranku, odkrywając, że napój w środku jest nadal chłodny.
Jesteśmy szczęśliwi i na maksa podekscytowani czekającym nas wyzwaniem! W dwa
dni musimy przejść prawie tyle, ile szliśmy ostatnie cztery.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz