Bezlitosne poranki
Poranek jak zwykle przyszedł
zdecydowanie za wcześnie. Camping pogrążony jeszcze w porannym półmroku, nie zdradza
oznak jakiejkolwiek aktywności jego mieszkańców. Z wielkim zapałem nowego
wyzwania, ale i kilkudniowym już zmęczeniem zabieramy się do rutynowych
czynności śniadaniowo-toaletowych. Upewniamy się jeszcze wzajemnie, czy na
pewno tego oboje chcemy i bez zbędnego ociągania ruszamy w długą drogę przez
lasy i plaże nieskażone głośną turystyką. Do Dębek mamy ok. 7 km. Oprócz
lekkiej presji czasu, do marszu motywuje nas wizja kawy i drugiego śniadania,
jakie zaplanowaliśmy w tej niewielkiej miejscowości, do niedawna stanowiącej
miejsce spotkań zarezerwowane dla inteligencji i artystów warszawskich.
Ruszamy w kierunku przeciwnym do cywilizacji! |
Leśna autostrada
Szutrowa droga przez las, wzdłuż
Karwieńskich Błot okazuje się mieć niewiele wspólnego z cichą, leśną ścieżką –
co rusz mijają nas samochody z uciekinierami z nadmorskich kurortów i
przeciwnikami gęstej zabudowy parawanowej.
Samotne parawany w Karwieńskich Błotach Fot. K. Preidl |
Oprócz osobówek mijają nas kampery,
motory i rowery – pełen przekrój komunikacyjny. To wszystko sprawa, że
zmęczenie i ból głowy dają nam się we znaki, a co gorsza wydłużają kilometry do
nieskończoności. Chyba żaden odcinek nie dłużył mi się tak jak ten już na samym
początku.
Autostrada do Dębek i dzikie campingi. Fot. K. Preidl |
I kiedy nasz mały kryzys postępuje beztrosko w stronę rezygnacji, zza
drzew wyłaniają się pierwsze domki, zwiastujące niechybnie bliskość Dębek.
Zadziałało to na nas jak zastrzyk mocy – przyspieszyliśmy nieco kroku
(zapominając o dających się we znaki kontuzjach) i nawet nieśmiały uśmiech
zarysował nam się na twarzach.
Łowcy okazji
Pomimo późnego, bardzo późnego
poranka, miejscowość wydaję się senna. Na ulicach mijamy pojedyncze osoby z
dmuchanymi kawałkami pizzy pod pachą – tegorocznym hitem materacowym. Naszą
uwagę przykuwa niewielki baner na płocie jednej restauracji – do dowolnej kawy
śniadanie za 5 zł. Zaintrygowani i głodni od razu kierujemy swoje kroki do
niepozornej knajpki na dowolną kawę ze śniadaniem. W menu promocyjnym do wyboru
dwie opcje – domowe bułeczki, świeżo wypiekane z jajkiem sadzonym, boczkiem i
rukolą oraz musli z owocami sezonowymi. Wybór pada na świeżo wypiekaną bombę
kaloryczną. Po chwili oczekiwania, przesympatyczny kelner podaje nam
przepiękne, pachnące i wypełnione masą dobrych rzeczy bułeczki – po dwie
standardowych rozmiarów kajzerki na głowę. To był ABSOLUTNY STRZAŁ W 10! Nie
dość, że bułeczki są przepyszne i bajecznie tanie, to jeszcze przywracają nam
energię i chęć życia (choć nie sposób tu odmówić zbawiennego działania kawie). Po
około godzinnym postoju jesteśmy zwarci i gotowi do dalszej drogi.
Najlepszy deal śniadaniowy! Fot. K. Preidl |
Bajeczne wrzosowiska
Kolejny odcinek to 10 km przez
zdecydowanie spokojniejszy i co ważne pełen naturalnych cudów las. Za rzeką
Piaśnicą kończy się wszelki ruch samochodowy. Zaczynają się za to leśne ścieżki
zdrowia, rowerowe i nordic walking.
Granica leśnego ruchu samochodowego - Piaśnica Fot. K. Pawełczyk |
Las oczarował nas od pierwszego wejrzenia.
Nigdy wcześniej nie podejrzewałam, że te rejony są tak piękne i różnorodne. Po
kilku kilometrach trafiamy na bajeczne wrzosowiska, które mimo wczesnej pory
już cudownie kwitną, ozdabiając las nieskończonymi odcieniami fioletu. Jest
bajkowo.
Dywany wrzosów przez długie kilometry Fot. K. Pawełczyk |
Niesamowita atmosfera serwowana przez naturę i ochłoda drzew
sprawiają, że nogi same idą i to całkiem żwawo! Po drodze mijają nas liczni
rowerzyści – młodzi, starsi, najmłodsi, długo- i krótkodystansowcy, wyczynowcy
i wycieczkowicze – dla każdego jest miejsce i kawałek wygodnej ścieżki.
Jesteśmy jedynymi zdobywcami wybrzeża, którzy do zdobywania kolejnych
kilometrów używają własnych nóg, jako środka transportu.
Niby jadalnia, a jednak galeria sztuki
Do Białogóry wchodzimy dokładnie
w porze obiadowej, czego nie omieszkały nam zasygnalizować puste żołądki.
Głodna robię się dosłownie po pierwszym kroku na asfalcie w pełnym słońcu.
Nagle okazuje się, że dla odmiany ( ;p) panuje dziś niemiłosierny upał, którego
do tej pory oszczędził nam cudowny las. Tu, w Białogórze – kolejnym sennym
miasteczku, żar słońca wzmaga okrutny asfalt. Niemiły mix uczuć – gorąca i
głodu, powoduje, że na obiad kierujemy się do pierwszej napotkanej restauracji.
Na szczęście mają w ofercie danie dnia, dostępne na sali gniazdka i szybką
obsługę – czyli spełniają nasze „wygórowane” po kilku dniach wędrówki,
standardy dobrej miejscówki na obiad. Co ciekawe, ściany tego, bądź co bądź nie
najwyższych lotów lokalu, są pokryte ręcznie malowanymi, pięknymi obrazami o
tematyce wybrzeża – co mnie, jako początkującego malarza-artystę cieszy prawie
tak samo jak wcześniej wymieniane zalety tego miejsca. I gdyby nie obrzydliwie przesłodzony
kompot, który zamówiliśmy jako odskocznię od wody, mogłabym nawet uznać, że był
to najlepszy obiad wyjazdu. Tymczasem mimo pełnych żołądków i piekielnego
upału, trzeba iść dalej… przed nami jeszcze jakieś 9 km, a czas płynie nieubłaganie. Nigdy wcześniej nie pomyślałabym, że taki reżim może sprawiać taką
radość, satysfakcję i… odpoczynek. A jednak – ruszamy do Lubiatowa.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz