Zupełny mrok opanował islandzką krainę
i na horyzoncie jak na złość nie widać żadnych świateł, które mogły by
wskazywać na bliskość naszego hostelu. Zbliża się godzina dwudziesta, do której
teoretycznie powinnyśmy się zameldować na miejscu i nasz dzisiejszy kierowca -
Ala zaczyna się robić lekko nerwowa, mając przed oczami perspektywę spania w
aucie, przy temperaturze bliskiej zera stopni. Promyczek nadziei pojawia się
wraz z pierwszą ludzką siedzibą, na jaką natrafiamy po godzinie jazdy przez
bezkres.
A kiedy słońce zajdzie... k. Pawełczyk |
Na euforię jest jednak za wcześnie – napis na małej tablicy przy
drodze nijak nie przypomina nazwy, której szukamy. Niemniej kto pyta nie
błądzi, a że język islandzki jest jednym z bardziej egzotycznych i nie
przypominających czegokolwiek, tym bardziej ochoczo wysiadamy z wozu by
zasięgnąć, nomen omen, języka. Uzasadnione obawy okazują się smutną prawdą – to
bynajmniej nie jest miejsce, którego szukamy. Pojawia się jednak promyk
nadziei, bo nasze gniazdko powinno również być „gdzieś tutaj”, co na Islandii
oznacza, że równie dobrze może znajdować się 100 km stąd i dalej będzie to
najbliższe sąsiedztwo. Ogromna determinacja pozwala przebrnąć nam przez mapę
niewystarczającej dokładności jak na nasze potrzeby i włączyć instynkt
geolokalizacyjny. Po kolejnej godzinie kluczenia wreszcie udaje nam się
dostrzec blade światełka właściwego hostelu – jesteśmy uratowane. Na zewnątrz
wieje niemiłosiernie i przeszywający chłód nie zachęca do otwierania drzwi
nagrzanego już samochodu. Mogłabym zaryzykować stwierdzenia, że odległość z
parkingu do budynku pokonujemy sprintem, który ma szanse być naszą życiówką na
40 m. Wewnątrz jest ciepło, miło i przyjemnie. Wystrój jest minimalistyczny, by
nie powiedzieć surowy co idealnie wpisuje się w północny klimat. Całości
dopełnia szklaneczka herbaty z rumem. To był długi, zimny i absolutnie cudowny
dzień.
Nasz pierwszy nocleg K. Pawełczyk |
Pogoda za oknem nie zachęca do
wychodzenia z ciepłego i wygodnego łóżka. Pada deszcz i wieje, ale w stosunku
do dnia wczorajszego można zauważyć znaczącą poprawę – deszcz pada dziś
pionowo… Niespiesznie ale zdecydowanie zmierzamy w kierunku hostelowej kuchni.
Dziś szefem kuchni zostaje Gosia. W menu jajecznica dla wzmocnienia ciała i
ducha. Pierwsze czynności jako pomoc kuchenna wykonuje ospale i raczej automatycznie,
ale kiedy w pomieszczeniu zaczyna rozchodzić się woń bekonu i tostów, mój
organizm ochoczo budzi się do życia, wyczuwając zbliżającą się ucztę. Zasiadamy
do iść królewskiego śniadania, bo coś poszło nie tak i plan zrobienia skromnych
zakupów na te trzy dni nie do końca wyszedł. Podejrzewam, że teoria
specjalistów o tym, że nie należy obić zakupów na głodnego, może mieć tu spore
zastosowanie.
Pakujemy się do samochodu, marudząc
pod nosem na przeszywające zimno. Gosia, która dzisiaj będzie miała zaszczyt
kierować, rzuca jeszcze okiem na mapę, upewniając się, że tym razem bez
problemowo dotrzemy do wszystkich miejsc, które chcemy odwiedzić. W pierwszej
kolejności słynny wodospad Gullfoss – ahoj przygodo!
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz