Islandia tego poranka jest
bardziej jeszcze deszczowa niż zwykle. Ciężkie chmury bezkompromisowo zrzucają
ogromne krople na i tak już rozmokłą ziemię. Dzisiejszy dzień ma nam upłynąć
pod znakiem lodowców, na które nie będzie za wiele czasu, biorąc pod uwagę
konieczność zrobienia zakupów na rejs i dotarcia na drugi koniec wyspy do
portu, gdzie zatrzymał się Joinus. Po drodze tu i ówdzie spogląda zza
delikatnej mgły jęzor największego na Islandii lodowca. Temperatura na zewnątrz
samochodu zabija w nas entuzjazm odkrywców. Mamy jednak to szczęście, że po
dotarciu do pierwszego punktu dzisiejszej wycieczki deszcz na chwilę odpuszcza
i możemy spokojnie wyciągnąć aparaty podczas krótkiego spaceru wzdłuż setek
tysięcy ton lodu i materiału zagarniętego podczas ekspansji lodowca.
jęzor lodowca K. Pawełczyk |
Dobre
humory wracają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Lodowiec jest
piękny, choć nie robi na nas już takiego wrażenia jak jego koledzy na
Spitsbergenie. Jak zwykle przy okazji selfie wygłupiamy się i zapominamy
zupełnie, że jeszcze przed chwilą zgrzytałyśmy zębami symfonię ku chwale
niskich temperatur.
humory dopisują! K. Pawełczyk |
Atmosfera jest magiczna – delikatna mgła, lodowiec, surowa
lecz niezwykle żywa roślinność kontrastują ze sobą, tworząc cudowny pejzaż
północy. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę na błotnistej drodze by uchwycić
kilka kadrów z nieco innej perspektywy i
ruszamy w dalszą drogę. W samochodzie panuje coraz bardziej odczuwalna napięta
atmosfera, związana z obawami o pobyt na morzu w takich warunkach. Mimo
ogromnych nadziei, pogoda zamiast się polepszać, pogarsza się z każdym dniem
spędzanym na Islandii. Wprawdzie nie oczekiwałyśmy upałów, decydując się na rejs
wrześniowo-październikowy po północnym Atlantyku, ale odczuwalny chłód i
dyskomfort z nim związany przerósł nasze wyobrażenia.
magia! K. Pawełczyk |
Kiedy docieramy do laguny
lodowej deszcz na dobre zapanował nad Islandią. Ciężko robić zdjęcia, nie
mówiąc już o zachwycaniu się widokami. Jedynie foka bawiąca się z górami
lodowymi wydaje się być zadowoloną z aktualnych warunków meteorologicznych. Po
szybkim spacerze wracamy do samochodu. Poza Gosią, która mimo deszczu biega z
aparatem, szukając najlepszych ujęć tego bądź co bądź niezwykłego miejsca. Co
chwilę jakaś bryła lodu porywana jest przez nurt rzeki wprost w objęcia
rozszalałego oceanu. Spektakl trwa, a natura niewzruszenie działa w sobie tylko
wiadomym trybie.
deszczowa laguna lodowa K. Pawełczzyk |
Gdy Gosia z kompletem zdjęć wraca wreszcie do samochodu możemy
przemieścić się na drugą stronę ulicy, gdzie czarna, bazaltowa plaża
udekorowana jest przez kawałki lodu wyrzucone z oceanu. Ogromne fale
rozbijające się z pełnym impetem o potężne bryły, robią na nas spore wrażenie.
Potęga żywiołów wydaje się być nie do podważenia w takim miejscu.
potęga żywiołów K. Pawełczyk |
- pomyślcie, że za dwadzieścia
cztery godziny to my będziemy walczyć z tym żywiołem – pada znamienne zdanie. W
niezwykle wymownym milczeniu patrzymy najpierw na siebie, a potem na bezlitosny
Atlantyk. Godzina próby zbliża się nieubłaganie. Na plaży spotykamy Michała i
Zuzę, którzy stworzą z nami załogę na najbliższe tygodnie. Pośpiech i
konieczność jechania na drugi koniec wyspy wszystkim odbija się czkawką.
jutro to my będziemy na oceanie... K. Pawełczyk |
Zakupy rejsowe robimy w
ekspresowym tempie, poganiani przez spanikowane telefony z jachtu. Rozmowy te
nam nie pomagają, bo pewnych rzeczy przyspieszyć się nie da. Powodują za to
niepotrzebne zupełnie nerwy i stres. Mrok opanował już islandzką ziemię, a nas
czeka jeszcze pięciogodzinna przeprawa przez góry. Jakby negatywnych emocji
było mało, zaczyna się mgła – tak gęsta, że nie widzimy przedniej maski, a
prędkość 10 km/h wydaje się być zawrotna. Napięcie sięga zenitu. Ala, która ma
teraz wątpliwą przyjemność siedzenia za kierownicą jest blada jak ściana i
obudzona jak gdyby wypiła 10 energetyków… Ten dzień nas nie oszczędza. Droga
wydaje się wąska. Zbyt wąska. Jedziemy w takim nerwowym napięciu rodem z
najlepszych horrorów przez ponad godzinę – bez zasięgu, bez widoczności, bez
jakiejkolwiek możliwości wezwania ewentualnej pomocy, gdyby pojawiła się taka
potrzeba. Mglisty koszmar kończy się zaraz po wyjeździe z górskiej drogi. Ala
oddycha już nieco spokojniej i wracają jej kolory na twarzy. Na horyzoncie
majaczy wulkan – czerwony płomień nadziei, że już więcej przygód nie będzie po
drodze do portu…
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz