Po obiedzie (liofilizowanych
ziemniaczkach Hot Pot z wołowiną) czterech śmiałków i śmiałkiń decyduje się
płynąć na drugą stronę zatoki do Virgohamny – dawnej bazy powietrznych
ekspedycji na biegun i wielorybników. Z locji wynika, że wycieczka będzie
naprawdę ciekawa, więc mimo mało sprzyjających warunków, szykujemy się do
drogi. Ponad milę musimy pokonać pontonem – ze względu na silny, dopychający
wiatr nie możemy tam podpłynąć i zakotwiczyć jachtem. Będzie zabawa!
Poubierani, zaopatrzeni w broń i
race, z aparatami w rękach i psychiczną gotowością do boju, ruszamy.
Bohaterowie! |
Duża fala
i wiatr nadają mocno przygodowy charakter tej podróży.Nasz mały świat buja się
niemiłosiernie, bryzgi są zimne, a perspektywa znalezienia się w wodzie mało
sympatyczna – mimo to dobre humory nas nie opuszczają, z nutą groteski w
głosach pozdrawiamy do kamery rodziców, dzieci, żony i przyszłych mężów.
Oddalający się jacht wzbudza wrażenie, że jesteśmy skazani sami na siebie, a
zarazem dodaje animuszu wyprawie.
Lądowanie na brzegu okazuje się
dużym wyzwaniem. Fale mocno uderzają o sporych rozmiarów kamienie i dno wydaje
się dość stromo schodzić w głębiny. Gdy w końcu znajdujemy najbezpieczniejsze
miejsce do manewru, fala obraca nas bokiem i w sposób okrutny woda wlewa się do
pontonu, a potem dalej do naszych
kaloszy. Po nierównej walce udaje się wreszcie wyciągnąć ponton na brzeg i
rozpoczynamy czynności związane z wylewaniem Morza Grenlandzkiego z gumiaków i
skarpetek. Podobnie z rękawicami – trzeba wykręcać. Na szczęście świeci słońce,
więc chłód wydaje się mniej odczuwalny.
Nieco sponiewierani, ale... wreszcie na brzegu! M. Byrska |
Ruszamy na eksploracje terenu, po
przejściu może 20 metrów odnajdujemy tablice informacyjną z oznaczeniami i
krótką, acz treściwą historią tego niepozornego miejsca. W zasadzie liczyliśmy
na coś bardziej okazałego niż trochę porozrzucanego drewna i kilka
zardzewiałych beczek. Zadeklarowaliśmy na jachcie dwie godziny zwiedzania, a
tymczasem wystarcza nam pół godziny.
To co pozostało po odkrywcach minionych wieków... M. Byrska |
Dajemy więc znać, że jesteśmy gotowi do
powrotu - mogą podnieść kotwice i podpłynąć nieco bliżej nas. Płynięcie pod falę
i silny wiatr na małym pontonie ponad milę byłoby wariactwem. Jednak załoga
potrzebuje jeszcze „chwilę” na zebranie się i dostajemy sugestie, że powinniśmy
zająć się sobą póki co. Zdejmujemy kalosze, wystawiamy do słońca mokre
skarpetki, a Marta odnajduje w zakamarkach plecaka wymarzone w tej sytuacji
marsy.
Wygodna kłoda jest, uśmiech są, marsy też - można układać sobie życie ;) A. Budkiewicz |
Siedzimy, nic się nie dzieje,
nuda… słońce zachodzi za górą, a stopy powoli odmawiają współpracy mimo
założenia obuwia. Powoli zaczynamy się zastanawiać, czy oni w ogóle po nas
wrócą. Snujemy plany na przyszłość w Virgohamnie i zastanawiamy się jak sobie
ułożymy tu życie z mauserem, paczką marsów i przemoczonymi rękawiczkami.
Poszukiwania łaskawego brzegu do odpłynięcia, a może...? M. Byrska |
Zniecierpliwieni podejmujemy
próby znalezienia odpowiedniego miejsca na zwodowanie pontonu, lepszego niż to,
w którym lądowaliśmy. JoinUs podnosi kotwice, a my przenosimy ponton. Kładziemy
go delikatnie zanurzając tył, ale fala szybko weryfikuje nasze zamiary i
zaczyna dziki taniec, miotając ribem na wszystkie strony. Szybkie wejście do
środka i złapanie za pagaje nie poprawia sytuacji. W zasadzie nie mamy wpływu
na ruch pontonu. Adaś wyskakuje, żeby nas wypchnąć. Udaje się po kilku próbach.
Odpalamy silnik i z tryumfem, choć przemoczeni do cna, wracamy na pokład, na
którym załoga w milczeniu i z nutą
niepewności obserwowała nasze poczynania.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz