Planowanie śniadań, obiadów i
kolacji na pierwszy tydzień rejsu poszedł zaskakująco szybko, schody zaczęły
się w drugim tygodniu – jedzenie w kółko tego samego nawet najwytrwalszych może
złamać! Z pomocą przyszedł Andrzej. W pięć minut zarzucił pomysłami, które
starczyłyby nawet na kolejne 3 tygodnie. W dodatku dania były proste i
smakowicie brzmiące i co najważniejsze różnorodne. Do teamu zaopatrzeniowego
został włączony mężczyzna – egzamin zdany na 5+. Od jedynego marketu na wyspie
dzieliły nas jakieś 2 kilometry, co w przypadku TAKICH zakupów oznaczało, że
bez taksówki i męskiej obstawy się nie obejdziemy. Ruszyliśmy w 5cio osobowym
składzie damsko – męskim i jak się potem okazało, każdy miał co robić podczas
zakupów.
Kompletowanie 4 koszyków zajęło nam nieco ponad 2 godziny, a w trakcie
do sklepu zawitał nasz zagubiony załogant – udało mu się dotrzeć na
Spitsbergen, w krótkim rękawku wprawdzie, ale przecież w obliczu całej historii
zagubiony bagaż to pikuś. Kolejny sympatyczny polski akcent spotkał nas przy
kasach. Kiedy zastanawialiśmy się jak to wszystko przetransportować do mariny,
podeszła do nas drobna blondynka o szerokim i szczerym uśmiechu – Ania, która
mieszka z mężem w Longyearbyen i robi doktorat na tutejszym uniwersytecie. Od
razu zaproponowała, że przewiezie nasze zakupy i pomogła wybrać knajpę na
wieczór.
Jedzenie wylądowało w każdej
wolnej przestrzeni jachtowej: w bakistach wewnętrznych i zewnętrznych,
jaskółkach, lodówkach, zakamarkach kambuzowych, a nawet pod koją Adama, która
jak się potem okazało skrywała najbardziej rozchwytywane produkty, czytaj
śledzie, dżemy, makrele i czekolady.
Katarzyna Pawełczyk
Śniadanie mistrzów! K. Pawełczyk |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz