Wreszcie nie wieje nam w dziób,
za to fala coraz bardziej daje się we znaki. Na szczęście do Barentsburga
(rosyjskiego górniczego miasteczka) droga niedaleka. Schodzę z wachty i z moich
obliczeń wynika, że załapiemy się jeszcze na jakieś dwie godzinki kolejnej wachty,
więc czym prędzej wskakuje do koi i próbuje zasnąć, co okazuje się nie lada
wyzwaniem. Góra, dół i na boki. Próbuje zaprzeć się nogami, próbuje leżeć w
poprzek koi, próbuje zakopać się między plecakami – wszystko na nic. Łódka
rzuca mną dokładnie tak jak chce, a ja nie mam prawa głosu w tej zabawie. Skoro
ze snu nici, postanawiam przynajmniej książkę poczytać, co idzie mi znacznie
lepiej. Marcin proponuje małą, liofilizowaną ucztę. Losujemy kurczaka w curry,
który notabene chodził za mną od kilku dni. Dzielny kapitan podejmuje się urzędowania w
kuchni i walki z latającymi garnkami i sabotującymi przyprawami. Po chwili w
jachcie rozchodzi się zapach ciepłego posiłku, na co nie wszyscy w obecnych
warunkach reagują entuzjastycznie. Znajduje się jednak kilkoro śmiałków
chętnych na porcję żółtej paćki, umownie nazwanej kurczakiem. Pierwsze dwie
łyżki smakują całkiem nieźle, ale każda kolejna wchodzi coraz gorzej. Oddaje
dobrowolnie swoją miskę Miśkowi i szukam pieczywa chrupkiego bądź czegoś, co
będzie w stanie zabić smak tej brei. W międzyczasie kapitan przygotował porcję
liokurczaka Marcinowi, który lada moment zaczyna wachtę, a jego żołądek próbuje
na ten temat dyskutować. Parująca miseczka tylko go rozdrażniła i zdopingowała
do błyskawicznego przejęcia władzy w kokpicie. Wprawdzie udało się nie składać
hołdu Neptunowi w postaci przetrawionej kolacji, ale gama kolorów jaka pojawiła
się na twarzy Marcina zaczynała się przy zieleniach, a kończyła na trupiej
bieli. Kapitan postanawia natomiast nagrać kilka ujęć z tej nierównej walki,
więc uzbrojony w GoPro idzie na dziób, który tańczy w górę i dół jak oszalały.
Misiek z niepokojem ogląda poczynania Marcina (kpt): „oszalał, jak nic
oszalał!” i po chwili dodaje:”Ty masz żonę i dziecko wariacie!”. Natomiast sam
zainteresowany po powrocie do mesy wyglądał na bardzo szczęśliwego i zupełnie
zrelaksowanego, po czym zaprezentował owoce wycieczki na dziób.
Po seansie uciekam do koi, ale
nie jest to trafny wybór – z każdą chwilą wzrasta we mnie poziom irytacji,
spowodowany brakiem snu. Do wachty nie zasnęłam nawet na chwilę. W mesie
wciągam na siebie kolejne warstwy ciuchów, a Darek wychodzi na zewnątrz przejąć
stery. Coraz mocniej się rozwiewa, mimo że wiatr osiągnął już siłę sztormu.
Kapitan postanawia rozwinąć trochę genuy, żeby przynajmniej aż tak nie rzucało.
Wychodzimy więc z Krzysztofem na pokład i pomagamy w niełatwym manewrze. Zostajemy
na pokładzie w razie „w” i solidarnie obrywamy każdym „dziadem” (falą, która
znienacka uderza w sternika i ludzi znajdujących się w kokpicie). Po pół
godzinie przestajemy rozmawiać oszczędzając każdą cenną kalorie. Zimno jest
przeszywające, wiatr nie ustępuje, a do tego zaczyna padać deszcz. Milczenie
przerywa huk. Wszyscy podrywamy się i próbujemy zlokalizować źródło
złowieszczego dźwięku – to wiatrak. Wieje tak mocno, że nawet taki sprzęt nie
wytrzymuje! Mamy szczęście, że dosłownie chwilę wcześniej zrobiliśmy zwrot –
gdyby nie to, rozpędzony wirnik odciąłby głowę mnie albo Krzyśkowi! Emocje na
chwilę rozgrzewają zmarznięte ciała.
- Wiatrak się urwał – krzyczymy
do mesy, ale Marcina (kpt) niespecjalnie zaabsorbował ten fakt. Z drugiej strony i tak już nie było co z tym
fantem zrobić, poza dziękowaniem Opatrzności, że straty są tylko w sprzęcie, a
nie ludziach. Skrawek genuy, na którym płyniemy powoduje już tak duży przechył,
że jedyne co można zrobić, to próbować go zwinąć i męczyć się dalej na silniku.
Zwijanie jednak przysparza nie lada problemów. Marcin z Krzyśkiem we dwoje
walczą z fałem rolera, a ja pilnuje żeby przypadkiem szot nie próbował gdzieś
wywędrować. Darek z trudem próbuje iść pod wiatr, ale Neptun co rusz wysyła
jakąś złośliwa falę, która odrzuca dziób, na co łódka od razu odpada. Udaje się
dopiero po kilku próbach. Ręce mamy przemoczone i niemal całkowicie zdrętwiałe.
Wymieniam kolejne rękawiczki – są gumowe i ocieplane, ale nie są w stanie
rozgrzać moich rąk. Do Barentsburga zostały ze dwie mile. Niestety miasteczko
znajduje się na zawietrznym brzegu i pojawia się pytanie czy w ogóle będziemy w
stanie tu zacumować. Mimo 2000 obrotów praktycznie stoimy w miejscu –
zapowiadają się najdłuższe 2 mile tego rejsu. Darek prosi bym go zmieniła i
schodzi do mesy. Siadam za sterem i woda niemiłosiernie siecze mnie w oczy mimo
okularów. Raz wlewa się większym strumieniem Morze Grenlandzkie, raz wściekle
zacinający deszcz. Krzysiek też ucieka pod pokład – zostaje sama. Prawie nic
nie widzę, skóra twarzy piecze niemiłosiernie, a w palcach powoli tracę czucie.
Po wejściu do fiordu zamiast oczekiwanego spokoju, dostaje jeszcze mocniejszy
wiatr, który być może nie przeszkadzałby tak bardzo bez tego cholernego
deszczu. Jest zimno i to bardzo. Marzę o tym, by być już na lądzie albo chociaż
odzyskać krążenie w dłoniach. Pod koniec wachty przychodzi mnie zmienić Marcin
(kpt) i sugeruje zejście pod pokład, z którego natychmiast korzystam. Dopadam
wylot ciepłego powietrza i od razu przykładam sine dłonie. W pełnym
sztormiaku krząta się już Andrzej, który gdy tylko zobaczył jak wyglądają chłopaki, a
potem jak ja próbuje ogrzać przemarznięte ręce, postanowił nam pomóc i wejść
prawie godzinę wcześniej na wachtę. Jestem mu niezmiernie wdzięczna. Siedzę tak
przy ogrzewaniu jeszcze przez godzinę, potem zjadam bez apetytu kanapkę i kładę
się spać. Mimo, że pogoda nie ustępuje, zasypiam w zasadzie od razu, poddając
się bezwładnie wszystkim harcom jachtu. W międzyczasie następuje zmiana planów
– w Bartensburgu nie zacumujemy, wracamy do Longyear, co wszyscy przyjmują z
nieskrywaną radością.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz