Ostatnie trzy dni w Longyearbyen
spędzamy na długich saperach, buszowaniu po sklepach i niezbędnych naprawach
jachtu. Wieczorami natomiast próbujemy kolejnych specjałów tutejszej kuchni.
Najsłynniejsza knajpa na wyspie znajduje się ok. 1,5 kilometra od centrum
miasteczka i trzeba robić rezerwacje zarówno do bistro jak i restauracji.
Zamawiamy więc stolik zarówno do jednego jak i drugiego. Po drodze na jacht
zauważamy renifera – ot, taki normalny widok w centrum miasta. Niewzruszenie
skubie trawę okazując nam najwyższe
lekceważenie, a my stoimy jak wmurowani. Na szczęście w porę zdążyliśmy
wyciągnąć aparaty i strzelić serię zdjęć renifera na tle kościoła.
Lunch w centrum K. Pawełczyk |
- Pewnie się jutro spotkamy w
knajpie – rzuca ktoś mimochodem do zwierzaka i ruszamy dalej.
W pierwszej kolejności idziemy na
kolację do bistro, na którą zapraszamy również Jurka Kosza i jego deck handa,
czyli Karolinę. Idziemy z Martą na nogach. Na miejscu jesteśmy zdecydowanie
szybciej niż się spodziewałyśmy, ale część załogi już była w środku. Po chwili
dojeżdża reszta taksówką i zasiadamy do kolacji. Wszyscy prócz Andrzeja
zamawiają gulasz z renifera, który bardzo poleca kelner. Jurek opowiada o
swoich rejsach, o Hornie, o Arktyce i Antarktydzie, o stacjach badawczych.
Wszyscy słuchamy totalnie pochłonięci jego doświadczeniami. Oto jemy kolację z
legendą polskiego żeglarstwa, człowiekiem który na morzy zęby zjadł, a w dodatku
jest niesamowicie skromny i sympatyczny. Gulasz wprawdzie nie zrobił
piorunującego wrażenia, ale zawsze warto było spróbować.
Następnego dnia idziemy do
restauracji. Lekki niepokój wzbudzają w nas panowie w garniturach i panie w
sukienkach. Trzeba przyznać, że nie wyglądamy zbyt wyjściowo w brudnych butach,
spodniach trekkingowych i polarach. Kelner uprzejmym gestem zaprasza nas do
stołu i zadaje pytanie, które zaniepokoiło damską część załogi:
- Zechcą Państwo zacząć od
szampana?
Zastanawiamy się z dziewczynami
czy będzie nas stać na tą kolację.
- Dziś mamy menu pięciodaniowe.
Przed podaniem każdego danie będę opowiadał o składnikach i sposobie
przygotowania. Oto karta win.
Karta win była grubości małej
książki i zapisana drobnym drukiem. Wszystko to tworzyło atmosferę zdecydowanie
przekraczającą możliwości mojego konta. Marcin prosi o menu. Trzy pierwsze
dania składają się z ryb i śledzi, potem stek z renifera i na koniec coś z
jabłkami. Cena – 750 koron + wina, które zamówić wypada. Decydujemy się z Martą
i Anią na ucieczkę do bistro. Uprzejmie informujemy kelnera, że menu nam nie
odpowiada i pytamy o możliwość przeniesienia się do Sali obok. Mamy sporo
szczęścia, bo w bistro zostały dokładnie trzy wolne miejsca! Męska część załogi
postanawia pławić się w luksusach.
Zamawiamy trzy burgery i trzy
piwa, po czym śmiejemy się z zamiany ról jaka właśnie się dokonała – kobietki
poszły na kawał mięcha popity wywarem z chmieli, panowie natomiast zostali z kilkoma
zestawami sztucy, menu degustacyjnym, dobrym winem i skaczącym wokół nich
kelnerem.
Burger jest wyśmienity! W dodatku
najadamy się nim do granic możliwości i nie tracimy całego majątku na kolację.
Zaglądamy jeszcze na chwilę do chłopaków, którzy szybko zdają nam relacje ze
swojego wieczoru: jedzenie wyśmienite, ale musieli go z lupą szukać na talerzu,
wybór sztucy nie zawsze okazywał się trafny, więc kelner musiał nieco pomagać i
po którymś razie śmiał się już razem z nimi. Trafiłyśmy na steka z renifera,
którego dał nam spróbować Marcin. Pierwsze wrażenie całkiem niezłe, ale po
kilkukrotnym przeżuciu nabierał smaku wątróbki, co jeszcze bardziej utwierdziło
mnie w słuszności wyboru burgera z krówki.
Panowie po przyjściu na jacht
opowiadają nam o rarytasach jakie im zaserwowano, jednocześnie robiąc tosty i
prześcigając się w ilości zjedzonych. Wykwintne kolacje mają to do siebie, że
człowiek raczej nie poje – ale przecież nie o napełnienie brzucha w tym
wszystkim chodzi… ;)
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz