Cumy na ląd! Słyszę komendy
wyraźnie wskazujące na dotarcie do celu. Wygrzebuje się szybko ze śpiwora – po
tygodniu jest już to manewr wykonywany z gracją i wdziękiem, przecieram oczy i
próbuje zobaczyć przez bulaje co dzieje się na zewnątrz. To nie omamy słuchowe,
rzeczywiście stoimy w porcie! W zasadzie w małym porciku, w najdalej na północ
wysuniętej wiosce świata. Ekipa, która uwijała się przy cumowaniu, idzie na
rozeznanie terenu, a część załogi, która dopiero co wygrzebała się ze śpiworów,
gromadzi się półprzytomna w mesie z kubkami gorącej herbaty, snując marzenia o
prysznicu.
Prysznic ogólnodostępny dla
żeglarzy mieści się w białym kontenerze, tuż obok portu. Co najważniejsze leci
z niego gorąca woda. Przy czym starcza jej na dwie kąpiele o czym boleśnie
przekonuje się, będąc trzecia w kolejce… Mimo braku ciepłej wody, przyjemność
kąpieli po tygodniu z mokrymi chusteczkami jest wielka.
A internet w Ny-Alesundzie wygląda tak... K. Pawełczyk |
- Jak tylko przypłynie
Spitsbergen express ok. 1300 otworzą sklep! – chłopcy z dumą dzielą się świeżo
zdobytymi informacjami.
Z niecierpliwością wypatrujemy na
horyzoncie statku wycieczkowego, dzięki któremu otworzą się przed nami podwoje
sklepu z pamiątkami, colą i szamponami do włosów. Tymczasem Spitsbergen Express
cumuje obok nas niezauważenie i zamiast gigantycznego promu z naszych wyobrażeń
okazuje się być maleńką łupinką na zaledwie 6 może 8 osób. Nie tracąc czasu
idziemy w stronę sklepu. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy ceny są tu znacznie
mniejsze niż w stolicy wyspy. Ruchem łyżwiarskim buszujemy między regałami w
samych skarpetkach – przed wejściem należy zdjąć buty, taki zwyczaj panuje tu w
większość miejsc, ze względu na ogromne ilości błotka przenoszonego na butach.
Najdalej na północ wysunięte miasteczko świata M. Byrska |
Kilka pocztówek, trochę innych
pamiątek i zapas puszek coli – tak wyglądają nasze zakupy, z którymi wracamy
triumfalnie na jacht. Następna ekipa wraca już z pustymi rękami. Jak się
okazało sklep został zamknięty zaraz po naszym wyjściu. Na szczęście oprócz
sklepu w miasteczku jest jeszcze jedna instytucja zapewniająca szeroko pojętą
rozrywkę – bar. Otwarty wyłącznie w czwartki i soboty, od 1900. Jak dobrze, że
jest sobota! Mamy podejrzenia, że trasa rejsu i wszelkie warunki meteo zostały
zaplanowane pod wizytę w tym arktycznym przybytku.
Na jachcie poruszenie – zbliża
się godzina 1900. Wychodzimy z szerokimi uśmiechami – tyle szczęścia na raz nas
dziś spotyka – prysznic, zakupy i wyjście między ludzi. Bar z zewnątrz wygląda
bardzo nie pozornie. Budynek trochę przypominający szopę, a trochę już wiekową
chatę. W oknach ciemne zasłony szczelnie chronią przed promieniami słońca i
całkiem sprawnie imitują noc. Dzięki temu po wejściu do środka od razu czuje
się przyjemną atmosferę drewnianego wnętrza. Za barem krzątają się młodzi
ludzie, którzy jak się okazuje są tutejszymi naukowcami – każdy z nich ma
obowiązek społecznego dyżurowania w barze według grafiku. Obowiązek ten zresztą
spełniają z nieskrywaną radością.
Pamiątki dalekiej północy... M. Byrska |
Z każdym kwadransem zbiera się
coraz więcej ludzi, a kiedy nie ma już ani jednego miejsca do siedzenia i
goście stoją ze szklankami w każdym możliwym kącie, ma się wrażenie, że zebrała
się tu dokładnie cała wioska!
Pada propozycja zdobycia
parkietu. Prawie cała załoga zrywa się z krzeseł i pląsającym krokiem rusza w
kierunku niewielkiego parkietu tanecznego. Na początku trochę nieśmiało
kołyszemy biodrami, ale każda kolejna piosenka sprawia, że czujemy się coraz
swobodniej, ba – porywamy na parkiet naukowców i miejscowych. Zabawa rozkręca
się rewelacyjna! Nawet dzisiejsi barmani przygotowują drinki wraz z wyszukanymi
choreografiami. Najdalej na północ wysunięta impreza świata okazuje się jedną z
najlepszych na jakich byłam!
Około północy w kolejce do
toalety poznaję przystojnego Norwego-Amerykanina, który po 15 minutowej
rozmowie proponuje mi pozostanie w Ny-Alesundzie i ślub w niedalekiej
przyszłości. Trochę onieśmiela mnie ta szybkość w układaniu sobie życia, ale z
drugiej strony na dalekiej północy nie ma ani czasu, ani tym bardziej miejsca
na randkowanie, flirtowanie i podchody – noc polarna zbliża się wielkimi
krokami, a trzeba się mieć do kogo przytulić jak już nadejdzie. Muszę jednak
zrezygnować z kuszącej propozycji, bo kapitan ponagla nas do wyjścia.
Marcin (kpt) zaskoczył wszystkich
– 25 minut po północy rzucamy cumy i kierujemy się na południe do Hornsundu.
Druga wachta wygląda na co najmniej oszołomioną, kiedy nagle wszyscy rozeszli
się do koi, a oni w nastrojach jeszcze mocno imprezowych, muszą zostać na
pokładzie.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz