Do Calypso dopływamy wieczorem. W
zatoce oprócz nas kotwiczy również Jurek Kosz i jego S/Y Eltanin. Zgłaszamy na
radiu swoje przybycie i pytamy o możliwość odwiedzin. Niestety dostajemy
odpowiedź odmowną – dziś wymiana naukowców i straszne zamieszanie w stacji. Po
chwili jednak radio odzywa się z zaproszeniem na śniadanie, z którego chętnie
korzystamy następnego dnia. Na śniadanie zabieramy ze sobą świeże jaja i jajecznicę
liofilizowaną oraz świeże ogórki, na co nasi gospodarze patrzą z entuzjazmem –
produkty tego typu cieszą się tu wielkim uznaniem i należą niestety do rzadkich
rarytasów. Jajecznica robiona przez nas jest świetna, co do liofilizowanej
natomiast pojawiają się wątpliwości, czy ona kiedykolwiek stała chociaż obok
jajek. Mimo to talerze są omiecione do czysta – w końcu tu nie gardzi się
jedzeniem, czego i my już zdążyliśmy się nauczyć, mimo sporych zapasów. W
trakcie śniadania nadpływają bieługi, które szybko stają się atrakcją większą
niż śniadanie i gromadzą na chłodnej plaży kilka osób z aparatami. Stoimy
dobrych dwadzieścia minut wpatrzeni w te sympatyczne zwierzęta. W środku
natomiast czeka na nas reszta młodych naukowców z pokazem slajdów i opowieściami
z pierwszej ręki o życiu w stacji, badaniach i zwierzętach.
Kapitan robi pamiątkowy wpis do księgi gości M. Byrska |
Po śniadaniu dzielimy się na tych
wracających na jacht i tych, którzy będą uskuteczniać spacery po tundrze w
poszukiwaniu reniferów, których podobno jest tu całkiem sporo. Standardowo
opcje spaceru wybieramy my z Martą, Marcin (kpt), Adaś i Krzysiek. Nie minął
nawet kwadrans, kiedy Adaś w delikatnej mgle zauważa coś w kolorze tundry, z
rogami, przeżuwające tutejszą trawę. Tak to renifer! Podchodzimy bliżej, stając
w bezruchu za każdym razem kiedy nowy rogaty przyjaciel zwraca łeb w naszą
stronę. Trochę jak w zabawie z podstawówki baba jaga patrzy. W końcu udaje nam
się podejść na jakieś 5 metrów. National Geografic na żywo – jesteśmy
zachwyceni i zupełnie nam nie przeszkadza padający deszcz i przenikliwy wiatr.
Idziemy tak oszołomieni za reniferem, póki ktoś nie zauważa, że zwierzak
wyprowadza nas daleko w głąb lądu i trzeba wracać.
Czerwononosy. Rudolf Czerwononosy. M. Byrska |
Kolejny cel? Zatoka u wejścia
Kelenfjorden, gdzie jak czytamy w locji można obejrzeć stare rybackie łodzie i
kości wielorybów. Oprócz piątki zapalonych spacerowiczów, załoga z umiarkowanym
entuzjazmem słucha planu na najbliższe godziny. Wygląda na to, że znów będą
mieli trochę wolnego. Do zatoki płyniemy niecałą godzinę. Wiatr jest silny i co
chwile dostajemy porcję arktycznego deszczu. Pogoda nas nie rozpieszcza.
Świadkowie przeszłości... M. Byrska |
Desant zapowiada się w równie
ciekawych warunkach jak w Virgohamnie. Mocno wieje, więc załoga dostaje
dokładne instrukcje na wypadki wszelkie, a my szykujemy się do drogi. Na plażę
udaje się dotrzeć bez większych problemów – nawet gumiaki tym razem pozostają
suche. Przed nami kawał drogi, więc szybko uwijamy się z pontonem. No dobra,
nie tak szybko, bo Adaś, Marcin i Krzysztof zaliczyli jeszcze mały konkurs
rzucania kotwicą na wzniesienie, po którym koniec końców trzeba było wdrapać
się na górę i porządnie kotwice wbić. Ruszamy wzdłuż plaży do traperskiej
chaty. Drzwi są zabezpieczone deskami – tak aby niedźwiedzie nie dostały się do
środka. Ku naszemu rozczarowaniu zabezpieczone są również zamkiem w drzwiach,
którego nie mamy zamiaru rozmontowywać. Na pocieszenie pozostaje otwarty
wychodek w skandynawskim stylu. Cóż, należy się cieszyć z tego co się ma ;)
Mimo nie spacerowych warunków, dobre nastroje nas nie opuszczają – dla takich
widoków warto trochę pomarznąć.
Ależ tu jest pięknie! M Byrska |
Majestatyczne góry wyglądają jakby ktoś je
wyrzeźbił, a tundra przybrała wszelkie odcienie zieleni, czerwieni, brązów i
żółci. Jest bajkowo, tajemniczo, przepięknie. Dywagujemy jakim wspaniałym
planem filmowym byłby ten krajobraz. A wszelkie wątki naszych rozmów kończą się
sakramentalnym „ależ tu jest pięknie!”. W zatoce, do której zmierzamy stoi
łódka, jednak na lądzie nie widać żywej duszy.
- Patrzcie! – Marcin z
nieskrywaną satysfakcją pokazuje nam pierwsze odnalezione kości. Wyglądają na
kręgi i z całą pewnością należały niegdyś do wieloryba, o czym świadczy
niebagatelny rozmiar. Zaraz potem odnajdujemy inne fragmenty zwierzęcia.
Po długiej wędrówce schodzimy za
klif na lunch. Osłonięci od wiatru wyciągamy z plecaka pieczywo chrupkie i
butelkę wody. Na deser szef kuchni (czyt. Marta, w której plecaku były
wszystkie dobroci) poleca czekoladę mleczną. Konsumujemy szybko i w milczeniu. Było
pysznie!
W drodze powrotnej spotykamy…
kolejnego renifera. Rzeczywiście jest tu ich sporo. Podobnie jak pierwszy, ten
też w ogóle nie zwraca na nas uwagi, konsumując źdźbła rzadkiej trawy.
Najwyraźniej nie tylko my mieliśmy przerwę obiadową. Kolejna porcja zdjęć i
możemy wracać. Idąc nieco inną trasą, zauważam wieloryba! Kształt klifu, którym
idziemy ma kształt ogona, co potwierdzają moi współtowarzysze. Ufff, byłoby
głupio wyjechać stąd bez widoku wieloryba – zaliczone!
Szczątki foki. M. Byrska |
Do łodzi podpływamy naszą wodną
limuzyną, gdyż zmęczenie daje się we znaki, a i pieczywo chrupkie zostało
strawione. Dokładnie oglądamy stare łodzie, po czym wdrapujemy się na kolejny
klif, z którego widok po prostu zapiera dech w piersiach – fale, które nachodzą
na siebie z czterech stron świata, po zderzeniu spiętrzają się ponownie i
groźnie rozbijają o klif. Natura pokazuje swoją siłę, majestat, potęgę i magie
zarazem. Jesteśmy urzeczeni po raz kolejny. Warto było zejść tu na ląd, przejść
kawał drogi w jedną i drugą stronę i zobaczyć to wszystko, o czym trudno pisać,
a co na pewno na zawsze pozostanie w naszych wspomnieniach.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz