Niedziela wita nas ostrym słońcem i zupełnie nie norweską
pogodą. Sporo pracy przed nami zanim wypłyniemy we właściwym kierunku – od sprawdzenia
instalacji do testów łódki na morzu. Dziś okaże się jak nasze maleństwo radzi
sobie z żywiołem. Staszek – nasz jachtowy mechanik, przed którym silniki nie
mają żadnych tajemnic, krząta się między akumulatorami a wnętrznościami diesla,
miotając pod nosem przekleństwa na dość oryginalne rozwiązania zastosowane na
tej jednostce. Jasiek biega po pokładzie z taśmą „izolką” i z inżynierską
precyzją poprawia wszystkie te elementy, które da się poprawić. Tak, jest ich
całkiem sporo. Alex z kolei studiuje trasę rejsu grzebiąc to w nawigacji na
laptopie, to w klasycznych, papierowych mapach. A ja? A ja upycham zaopatrzenie
w nieskończonych zakamarkach jaskółek i bakist, planując posiłki na kolejne
tygodnie, zgodnie z zasadą, że rutyna (zwłaszcza w posiłkach na morzu!) zabija.
Zadanie jest dość karkołomne, bo o ile zrobienie urozmaiconego kambuza na
tydzień nie stanowi najmniejszego wyzwania, o tyle cztery tygodnie są już
porządnym testem kreatywności.
Jasiek i jego niezawodna "izolka"! K. Pawełczyk |
Wreszcie po obiedzie każdy melduje pełną gotowość do pierwszego
zmierzenia się z klasyczną s/y Linnea za główkami portu. Warunki ku temu
zapowiadają się idealne – umiarkowany wiatr z południa pozwoli pohalsować się
nieco w Oslofjordzie, poddając próbie możliwości
drewnianej łódki. Pełne słońce nie zachęca do wbicia się w ciepłe sztormiaki,
to też pierwsze dziesięć minut pozostajemy w bluzach i spodenkach. Podstępna
fala jednak szybko rozbryzguje w kokpicie argumenty przemawiające za
wygrzebaniem odpowiednich, wodoodpornych ubrań. Wiatr się wzmaga – wieje prosto
w dziób, więc mimo wysokich obrotów silnika idziemy raptem trzy węzły, czekając
na otwarte morze jak na zbawienie. Tuż obok szlaku żeglownego czają się
bezlitosne, groźne skały i mielizny, czekając na najmniejszy błąd nawigatora
lub sternika. Alex w pełnym skupieniu przeprowadza nas przez ten morski tor
przeszkód. W końcu udaje się wypłynąć na morze – żagle wydają się być gotowe do
pracy jak nigdy, nie możemy się doczekać ich postawienia! Jasiek w mgnieniu oka
skacze do masztu i przygotowuje fał grota do sprawnego wybierania. Mimowolny
uśmiech przejmuje kontrolę nad moją twarzą. Znowu jestem we właściwym miejscu i
czasie.
Staruszka zaskakująco dobrze radzi sobie w bejdewindzie.
Ster chodzi ciężko, ale dzięki temu kurs można utrzymywać bez większego
wysiłku. Tuż po zwrocie komplementy pod adresem nautyczności łódki lecą niczym
spienione Morze Północne do naszego kokpitu. Staszek zostaje prezesem, witając
się z Neptunem przez burtę dopiero co spożytym obiadem. Robi to jednak na tyle
cicho i niepostrzeżenie, że gdyby nie spojrzenie na kolegę w tym „dobrym”
momencie, nawet nie byłabym świadoma jego problemów z chorobą morską. Tymczasem
na dziobie odbywa się mały dramat, który pojutrze stanie się preludium do
wielkiej tragedii. Okazuje się, że zupełnie przecieka nam forluk i fragmenty
burt, zrzucając solidne porcje wody na moją i Staszkową koję, ubrania i śpiwory,
wkradając się podstępem również do jaskółek . Po dwóch godzinach obrywania
falami, woda spływa również po nawigacyjnej, w kambuzie i do jaskółek Jaśka i
Alexa w mesie. Oznacza to ni mniej ni więcej, że poniedziałek będzie dniem ogólno
jachtowych napraw, uszczelniania i grubszych przygotowań.
W powietrzu znowu pojawiają się mieszane uczucia i gęsta
atmosfera szaleństwa, na które się porywamy. Wszyscy doskonale zdajemy sobie
sprawę, że stan techniczny i wyposażenie łódki pozostawia wiele do życzenia, a
żegluga na otwartym morzu może okazać się aktem, lekko mówiąc, braku rozsądku.
Kiedy jednak ktoś proponuje ci spełnienie marzeń, nie pytasz o cenę, balansując
na cienkiej linii oddzielającej odwagę od głupoty, zupełnie nie przyjmując do
wiadomości, że cena ta może okazać się za wysoka.
Czujny kapitan na właściwym miejscu J. Chudzik |
Sporo roboty wciąż przed nami... J. Chudzik |
Po powrocie do mariny Staszek miota przekleństwami na
szczeliny w kadłubie, biegając między keją a dziobem z mokrymi rzeczami.
Jaśkowi i Alexowi też miny rzedną, kiedy okazuje się, że również z ich rzeczy
można wyciskać słoną wodę. Tylko ja przed wypadem testowym zapakowałam
szczelnie swój dobytek w worki na śmieci, pozostając teraz jedynie z mokrym
materacem. Norweskie słońce łaskawie dopieszcza cały nasz cygański tabor wodny,
wyciągając na tyle dużo wilgoci, że wieczorem każdy może położyć się w swojej
koi nie ryzykując zamoczenia śpiwora. Chociaż tyle.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz