Z samego rana ciuchy i materace ponownie lądują na kei celem
wypędzenia z nich resztek morza. Chłopaki po raz kolejny dopadają silkaflex,
silvertape’a i czarną taśmę izolkę, szykując się na walkę z przeciekającym
problemem, nie wiedząc jeszcze jak nierówna i w zasadzie niemożliwa do wygrania
to walka. Ja po raz kolejny walczę z
kambuzem i rejsowym menu. Przeglądam, przekładam, wznoszę się na wyżyny
kulinarnej kreatywności przy dostępnych, raczej skromnych zasobach. We
wczorajszych negocjacjach ustaliliśmy, że będę dbała o sytość żołądków wilków
morskich podczas tej przeprawy, ale zmywanie garów będzie należało do męskiej
części załogi, co biorąc pod uwagę moją miłość do gotowania i wybitną wręcz
niechęć do zmywania, jest mi bardzo na rękę – układ idealny. W zasadzie dawno
już nie gotowałam na jachcie, więc jest to całkiem miła odmiana od kapitańskich
obowiązków.
Planowanie kambuza J. Chudzik |
Kobieco-żeglarska intuicja mnie nie myli, natychmiast po
zakończeniu prac uszczelniających, bohaterowie jachtu zaglądają do kambuza z
wyraźnym głodem wymalowanym na twarzy. Krojenie dobiega końca, makaron i mięso
dochodzą, w zasadzie timing wypada idealnie. Słyszę kilka lizusowskich pochwał
na temat mojej kuchni i wzorowego wyczucia czasu w kambuzie i zabieramy się do
wykwintnego, jeszcze lądowego obiadu. Z nadzieją w głosie wypytuje o stan
forluku i szanse na suche wyrko. Jasiek zapewnia, że robota choć nie idealna, powinna
zatrzymać większość fal i deszczu na deku i zapewnić możliwość snu bez kapiącej
nad głową, wody. Po obiedzie wpada do
nas Philipe (właściciel jachtu) z nowo kupionym ręczniakiem UKF, zestawem flar
i kilkoma innymi drobiazgami, poprawiającymi bezpieczeństwo żeglugi i komfort
psychiczny dzielnej załogi. Humory
błyskawicznie wracają do uśmiechniętej i radosnej normy. Śmiejemy się, że teraz to możemy orać morza i
oceany na tej drewnianej łupince.
Tratwa ratunkowa jak się patrzy J. Chudzik |
Wieczorem atmosfera z pomocą Kapitana Morgana i farelki się rozluźnia do tego stopnia, że panowie fundują mi w mesie striptiz. Narzekać nie mogę - jest na co popatrzeć. Zrobiło się całkiem beztrosko i radośnie. Zachwycamy się naszą lampą naftową i papierowymi mapami, zawieszonymi designersko pod sufitem, zupełnie zapominając o całej górze jachtowych niedociągnięć i braków.
Prężą się Panowie... K. Pawełczyk |
Kapitan Alex zarządza pobudkę o 4 nad ranem, tak by wypłynąć
o świcie. Dwa dni poślizgu zaczyna być
lekko niewygodne w planie rejsu, tym bardziej, że do Polski musimy
dotrzeć przed 11 sierpnia., żeby zdążyć na Jaśkowe regaty. W egipskich
ciemnościach jachtu rozbrzmiewają po kolei budziki. Odklejam ołowiane powieki w
poszukiwaniu bezlitośnie dzwoniącego telefonu. Bardzo rozpaczliwie próbuje
przetłumaczyć sobie, że to tylko zły sen i mogę przewrócić się na drugi bok, co
zresztą nie należy do najłatwiejszych czynności w mojej ciasnej koi. Niestety
zaraz po zamknięciu oczu słyszę nad głową:
- Kaśka… wstawaj!
Zanim
zdążyłam się zorientować co się wokół mnie dzieje, kapitan z pierwszym oficerem
dokonują pierwszej, bezskutecznej próby odpalenia silnika. Drugi raz, trzeci raz. Nic. Wyzwiska w
kierunku maszyny i znowu kilka prób. Do akcji wkracza pokładowy niezawodny
mechanik Staszek. Coś grzebie, coś rusza, coś przekłada. Każe ponowić próbę.
Znowu nic z tego. Postanawia spróbować odpalić ręcznie – dopada korbę, zerka
kontrolnie do podręcznika dedykowanego dla tego modelu i instruuje Jaśka w
kwestii współpracy. Pierwsza próba – nici. Druga, to samo. Staszek zalewa się
potem i wściekłością, rzucając kilka soczystych komentarzy do komory upartego
silnika. Emocje są już na tyle duże, że kawa w dniu dzisiejszym wydaje się
zupełnie zbędna. Wyciągam produkty śniadaniowe i rozsiadam się w mesie,
skrupulatnie wypełniając rolę kuka – moje pięć groszy przy silniku i tak by nic
nie wniosło, a nerwy zużywają jednak sporo kalorii, wymagających
natychmiastowego uzupełnienia. Wreszcie
udaje się odpalić skubańca! Na twarzy Alexa pojawia się wyraźna ulga. Staszek
zamyka pokrywę silnika, a Jasiek biega już między cumami. Między jedną a drugą
kanapką zdążyliśmy wypłynąć z mariny.
Uczucie niepokoju związane z pośpiechem, którego na morzu nie znoszę
najbardziej (a niestety za często mi on ostatnio towarzyszy), zgrabnie
ignoruje, smarując zawzięcie kanapki serkiem Philadelphia.
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz