Intuicja
morska każe mi szybko zjeść swoją porcję i oddelegować się do pokładowych
obowiązków lub koi, jeśli kapitan uzna że to nie moja wachta będzie tą
rozpoczynającą rejs. Siadam skulona w kokpicie, a Jasiek rzuca błogosławione
pytanie o konieczność bycia na pokładzie nas wszystkich, na które pada jeszcze
bardziej błogosławione pozwolenie na powrót do spania dla mnie i niego.
Niestety fale stają się coraz zajadlejsze w miarę zbliżania się do otwartego
morza. Z głębokiego snu nici. Na szczęście wykształciłam w sobie ostatnio
umiejętność zapadania w świadome, acz dające wytchnienie drzemki. Leżę zatem w
delikatnym letargu zastanawiając się nad własnym samopoczuciem i z zadowoleniem
stwierdzam, że po chorobie morskiej póki co ani śladu. Radość zwycięstwa była
jednak zdecydowanie przedwczesna. Jakiś straszny diabeł podkusił mnie by na
czterdzieści minut przed wachtą pójść do mesy na pogaduchy z Jaśkiem, który ze
spaniem miał ewidentne problemy. W mesie rozchodziła się ostra woń diesla,
drażniąca nie tylko drogi oddechowe ale także wystawiony na morską próbę
żołądek. Po niecałych dwudziestu minutach poczułam silną potrzebę wyjścia na
pokład. W błyskawicznym tempie wskoczyłam w sztormiak i zajęłam miejsce w
kokpicie, oddychając głęboko. Żołądek miał mi ewidentnie za złe inhalacje
paliwem, bo standardowa procedura łapczywego wciągania świeżego powietrza nie przynosiła oczekiwanej ulgi.
Wypływamy skoro świt J. Chudzik |
Przez głowę przebiega mi myśl, że to może być właśnie mój debiut z chorobą
morską w pełnej krasie. Staszek już wisi za burtą, a Alex zaraz po skończonej
wachcie zbiega pod pokład, by zająć strategiczną pozycje przeciwchorobową na koi. Za sterem siada Jasiek. Nawet on,
morski twardziel, ma niewyraźną minę. Morze bujało coraz bardziej, a spod
pokładu co chwilę dochodziły okrutne zapachy. Jasiek dżentelmeńsko proponuje mi
przejęcie steru, co zawsze powoduje ulgę w cierpieniach morskich. Odrzekam, że
zaraz wezmę ale muszę kontrolnie przesiąść się na burtę zawietrzną. Nie minęło
dziesięć minut, kiedy mój pierwszy pawik pofrunął z gracją za burtę. Cieszę się
jak małe dziecko – zarówno z poczucia ulgi, jak i z faktu, że to nie byle co, a
samo Morze Północne mnie sponiewierało. Chwilę później na szczupaka wybiega
spod pokładu Alex, szybko podstawiam mu wiadro i czuje mocarny uścisk na udzie,
nieco powyżej kolana. Kapitan zaczyna wyganiać demony, jednocześnie zgniatając
mi nogę – skąd w takim momencie tyle siły w tym chłopaku?! Taki styl rzygania
bawi mnie niemiłosiernie, a że sama przed chwilą oddawałam hołd Neptunowi, to
śmieję się bez skrępowania – tak jak pozostali zresztą. Pierwszy raz widziałam
coś takiego. Po zakończonych egzorcyzmach Staszek odbiera wiadro z zawartością
i wprawnym ruchem wylewa zawartość za burtę.
-
Kasia to przynajmniej rzyga jak dama – komentuje, naśladując moje kocie ruchy
na burcie.
- a
ja mam teatralną wersję choroby morskiej – odcina się trochę zakłopotany Alex.
A
więc każdy ma swój styl… Każdy poza Jaśkiem, który stwierdza, że w tych
warunkach nie może ulec chorobie choćby nawet bardzo chciał, bo został jedynym
w miarę kontaktującym człowiekiem na pokładzie.
W międzyczasie okazuje się, że
wczorajsze łatanie jachtu na niewiele się zdało – fale zalewają nas w każdej
minucie, a wraz z nimi pod pokład dostają się ogromne ilości wody. Pompy
zenzowe pracują bez wytchnienia, a my decydujemy się na rozwiązanie z
zastosowaniem „ciepłej koi”- jedna koja (pada na Jaśkową) musi pozostać sucha i
ciepła niezależnie od tego by się działo. W praktyce oznacza to, że nie wolno
się tam położyć, czy nawet usiąść w mokrych ciuchach, czy nie daj Boże w
sztormiaku. Pierwszy z ciepłej koi korzysta pomysłodawca – Alex. Staszek
nieugięcie pozostaje na pokładzie, co rusz wychylając się za relingi. Przejmuje
ster w nadziei, że resztki choroby morskiej pójdą w zapomnienie. Niestety opary
diesla, który w magiczny sposób ucieka nam do zenzy unoszą się w powietrzu,
skłaniając mój żołądek do ponownej analizy jego składu.
Pierwsza wachta melduje się na pokładzie J. Chudzik |
-
podaj mi wiadro – rzucam niby od niechcenia do Jaśka.
Czujnie pyta czy mnie nie
zmienić w tej sytuacji. Twardo odpowiadam, że nie ma w zupełności takiej
potrzeby, bo damy nie haftują do nie porcelanowych wiader – wywołuje tym śmiech
na pokładzie i delikatne rozluźnienie atmosfery. Nie mniej żołądek potraktował
to jak wyzwanie. Ja z kolei potraktowałam jak wyzwanie trzymanie kursu i
zwracanie w tym samym momencie i… oboje podołaliśmy postawionym wyzwaniom. Zrobiłam co miałam zrobić i dalej, jak gdyby
nigdy nic płynęłam wyznaczonym kursem. Postanowiłam jednak już więcej nie
rzygać w tym rejsie – pierwszy raz ok, kiedyś musiał nastąpić. Do wiadra za
sterem ok – nie lada to umiejętność w
żeglarskim cv, no ale ile można? Dosyć. Zawsze ceniłam w sobie dotrzymywanie
danego słowa, tak więc na dwóch razach się skończyło, co jednak nie przyniosło
mi spodziewanej ulgi w katuszach jakie mnie dopadły. Tak mocnej choroby
morskiej nie miałam jeszcze nigdy, osłabienie potęgował dodatkowo podtrzymywany
z przymusu post. Z każdą chwilą czułam się coraz słabiej, a jakby tego było
mało mój sztormiak był na granicy przemakalności.
Katarzyna Pawełczyk
Nooo 'rzygliwy"odcinek.brawo za grację.
OdpowiedzUsuńTak było, niestety tak właśnie było - a i tak "najlepsze" momenty zostawione zostały wyłącznie we wspomnieniach... ;)
OdpowiedzUsuń