czwartek, 24 marca 2016

Owoce morza, tapasy i rum w wiadrach



- Nie jadę na środku! – zaspanym głosem i z lekko zamglonymi oczami oznajmiam bratu sprzeciw przed zajęciem honorowego miejsca w samochodzie, podskórnie przeczuwając, że mimo próśb i gróźb i tak tam wyląduje.
Nie mogło być inaczej – w decydującej chwili, kiedy Leszek ma zająć miejsce razem ze mną i Justyną z tyłu wehikułu, wybiera wejście po mojej stronie. Gdyby nie zbyt wczesna pora i brak kofeiny w organizmie, pewnie zaprotestowałabym znowu. Cóż… do Balic jakoś wytrzymam na środku.
Szczęśliwie, na lotnisko docieramy ze sporym zapasem czasu – wreszcie można rozpocząć urlop, wreszcie nie trzeba się nigdzie spieszyć. Ta czasowa sielanka nie trwa jednak zbyt długo. Chłopaki ustawiają się do odprawy bagażu w długiej kolejce i po pięciu minutach dalej stoją w tym samym miejscu. Okazuje się, że wszystkie loty naszego przewoźnika obsługuje jedna, ucząca się pani. Po czterdziestu minutach, kiedy panowie nie doszli nawet do połowy ogonka, zaczynam się lekko denerwować i zaklinać rzeczywistość.  
Po dłuuuugiej podróży, szczęśliwie wylądowali na Teneryfie!

- „Pasażerowie udający się na Teneryfę proszeni są o pilne zgłoszenie się do bramki nr 23” – miły, ale stanowczo ponaglający głos rozbrzmiewa mi w uszach, powodując niemiłe uczucie w żołądku. Rzutem na taśmę udaje nam się przejść kontrolę bezpieczeństwa i dotrzeć do wyznaczonej bramki. Uff – głupio byłoby spóźnić się na samolot przed rejsem…
W samolocie całkiem sporą grupę pasażerów stanowią niemowlaki i dzieci poniżej trzeciego roku życia, co wiąże się z koncertem na kilkanaście głosów. Mam to szczęście, że siedzę obok takiej kruszynki, która po obudzeniu w połowie lotu, pragnie z impetem włączyć się w operetkę. Lekko nie jest, ale przecież im bardziej człowiek jedzie zmęczony na urlop, tym bardziej będzie z niego zadowolony po powrocie.
Na Teneryfie wita nas cudowne słońce, delikatnie muskając wyposzczone, blade twarze i niezwykle przyjemna temperatura, pozwalająca na upchanie wszelkich kurtek i czapek do plecaków. Natychmiast zapominam o wszelkich niedogodnościach tej podróży – zdecydowanie wato było!
"Zabiorę was do super knajpki!"
Seba proponuje wygłodniałym współtowarzyszom fajną knajpkę, gdzie serwują świetne owoce morza. Został samozwańczym kapitanem wypraw lądowych, doskonale orientując się co w kanaryjskiej trawie piszczy. Podjeżdżamy na parking w mało ciekawym miejscu, tuż przy autostradzie, gdzie oprócz Mc Donalds’a jest jeszcze kilka przydrożnych przybytków chińskiego i włoskiego żarcia prosto z Teneryfy. Na twarzach pojawia się mieszanka zdziwienia i rozczarowania, ale głodni do granic możliwości nie śmiemy poddawać w wątpliwość jakości włoskiej restauracyjki, czy protestować.  Zamawiam spaghetti frutti di mare, nie spodziewając się niczego nadzwyczajnego, mając jednak nadzieję, że nie skończy się to wielogodzinnym romansem z toaletą. Kiedy na stole pojawia się nasza uczta, wszyscy z uznaniem patrzą w swoje talerze.
- Ale to jest dobre! – daje się słyszeć co kilka kęsów. Kapitan od kwestii lądowych miał rację – jedzenie rewelacyjne!
Obowiązkowe punkty widokowe...

Po morskiej uczcie ruszamy na północ wyspy niezwykle malowniczą drogą, na której co rusz znajdują się punkty widokowe – nie zatrzymywanie się, mogłoby skutkować porcją nieznośny wyrzutów sumienia. 
Humory dopisują :)

Po zachodzie słońca, kiedy Sebastian z Filipem ruszają po resztę załogi na lotnisko, my postanawiamy sprawdzić jak się ma życie nocne w Perto de la Cruz. Po małym rekonesansie wybieramy odpowiednią knajpkę ze sporym wyborem tapasów i muzyką na żywo rodem z… USA! Mix kulturowy Teneryfy wprawia nas w stan słodkiego osłupienia za każdym razem. 
Puerto de la Cruz nocą

- O! O tym mówił Makłowicz… i o tym też! – oglądając skrupulatnie „Makłowicza w podróży” przed rejsem awansowałam do roli eksperta od tapasów i przysmaków kanaryjskich. Po długiej chwili rozważań wybieramy kilka zarekomendowanych przez kulinarnego podróżnika, pozycji z menu i zarekomendowany przez Jaśka rum. Półmiski pełne aromatycznych kozich serów i kolorowych sosów mojo przyprawiają o przyjemny zawrót głowy, a kieliszki wielkości sporego wiadra wypełnione po brzegi złocistym, mocnym, kanaryjskim rumem wywołują uśmiechy sięgające spokojnie do ósemek. 
Wiaderko rumu, a co!

Z każdą minutą humory i poziom zadowolenia rosną o dziwo nie tylko u nas, ale również u kelnerów, którzy zaczynają się droczyć i przedrzeźniać, w niezdarny i przez to sympatyczny sposób, polską mowę. Po zaledwie kilku godzinach spędzonych na Wyspach Szczęśliwych, rewelacyjnym jedzeniu i tylko jednej porcji rumu stwierdzam z całą pewnością, że mogłabym tu zostać na zawsze!
I pomyśleć, że to dopiero początek tej cudownej przygody…

Katarzyna Pawełczyk