niedziela, 17 lutego 2019

Pioruny nad głowami


Burza goni burzę

Ciasne wnętrze namiotu co chwilę rozjaśnia oślepiające światło błyskawicy. Deszcz zajadle wybija mroczną melodię o poliestrowe ściany, próbując wedrzeć się do środka. Nie sprawdzam godziny – wiem, że jest środek nocy i w duchu modlę się o rychły koniec tego spektaklu. Do porannej melodii budzika pozostało niewiele czasu, za to do stacji Łeba – wiele kilometrów. Zmęczenie miesza się z rozbudzeniem, strach z głębokim poczuciem, że wszystko – jak zawsze – będzie dobrze. Przy kolejnym błysku burzowego światła widzę, że Kamil też nie śpi. Zapowiada się trudny dzień. 

Udaje mi się jeszcze zasnąć, a kiedy wreszcie budzik oznajmia godzinę „zero”, czuję się nieco lepiej niż w nocy. Niestety deszcz nie daje za wygraną i co rusz spada w formie krótkich, acz intensywnych ulew. Mimo to szykujemy śniadanie, chcąc wyjść punktualnie z założeniami planu. Podczas porannej toalety zaczyna nawet nieśmiało świecić słońce zza chmur. Postanawiamy więc, że damy chwilę namiotowi na przeschnięcie i wyjdziemy z półgodzinnym opóźnieniem. 

Oczywiście nie mogło pójść gładko. Dosłownie w tym momencie, w którym zaczęliśmy składać nasz mały domek, przyszła kolejna burza! Wściekli chowamy się do namiotu i nerwowo zaczynamy analizować radar burzowy i kierunki wiatru. Wygląda na to, że padać może przez cały dzień – choć im bliżej Łeby, tym to prawdopodobieństwo mniejsze. Postanawiamy więc, że kiedy największe natężenie minie, ruszymy w drogę – czas płynie nieubłaganie. 

Pierwszy odcinek drogi wiedzie znowu przez kolejny mało przyjemny las. Wrażenia te potęgowane są odgłosami grzmotów, które przypominają, że jesteśmy dzisiaj zdani na łaskę lub niełaskę natury. Po kilkunastu minutach szybkiego marszu znajdujemy kilka knajpek przy plaży – ostatnia okazja, żeby zjeść coś porządnego. Zatrzymujemy się więc na drugie śniadanie i obowiązkowo kawę, analizując przy okazji mapę i dostępne trasy wokół Jeziora Sarbsko. Biorąc pod uwagę sporą obsuwę, jaką zafundowała nam burza, wybieramy najkrótszą trasę – północnym krańcem jeziora. Zanim jednak tam dojdziemy, czeka nas jeszcze sporo kilometrów.

Poranna dawka energii
Fot. K. Pawełczyk


Pościg

Silny wiatr rozwiał złowieszcze chmury, jednak o marszu brzegiem morza nie ma mowy – pierwszy raz od 5 dni jest naprawdę zimno. Na szczęście droga wzdłuż plaży przez las jest całkiem przyjemna i co najważniejsze – stosunkowo twarda i wygodna. 

Nareszcie się rozpogadza!
Fot. K. Pawełczyk


Kiedy tak idziemy zachwycając się pięknem krajobrazu i próbując zapomnieć o coraz dokuczliwszych bólach wszelakich, nagle zza wydm wyłania nam się wóz zaprzęgnięty w dwa konie! Nie wiem dlaczego, ale stwierdziliśmy zgodnie, że panowie nań pracujący na pewno jadą do Stilo i nas podrzucą. Niewiele więc myśląc rzucamy się dosłownie w pogoń za nadzieją nadrobienia straconego czasu. Tempa, jakie osiągnęliśmy, mogliby nam pozazdrościć starzy wyjadacze nadmorskich trekkingów. Pojęcia nie mam skąd się w nas wzięły te pokłady energii i mocy, ale przez prawie 2 kilometry niemal biegniemy za wozem, który jest dosłownie kilkadziesiąt metrów przed nami, zapominając o wszelkich kontuzjach. 

Nadzieja na 8 kopytach
Fot. K. Pawełczyk


Kiedy wreszcie udaje nam się dopaść nasze transportowe marzenie, ono pryska niczym bańka mydlana – panowie nie jadą do Stilo, panowie zaraz zawracają do Lubiatowa. Łzy niemal stanęły nam w oczach, ból wrócił ze zdwojoną siłą, a zapas energii opadł do poziomu krytycznego. Nie ma lekko – nie uda nam się nieco oszukać systemu i nadrobić ani czasu ani dystansu „na lewo”. Trochę rozczarowani ruszamy już spokojnym tempem w dalszą drogę. 

Śledzik dobry na wszystko


Przynajmniej las jest naprawdę piękny i pachnący, a ludzie którzy nas mijają – uśmiechnięci i pełni życia. To dodaje otuchy – latarnia musi być już blisko. 

Sosnowy - najlepszy!
Fot. K. Pawełczyk



Niestety wiemy, że nie zdążymy jej zwiedzić – cenny jest już nie tylko czas, ale i każdy krok. Czuję, że moje stopy pokrywają liczne bąble i odciski. Kolana też nie dają o sobie zapomnieć…
- To co, może zrobimy sobie przerwę na małe co nieco? – pytam, kierując wzrok na smażalnię. Kamil z chęcią przystaje na moją propozycję – w ramach rekompensaty za nie zwiedzenie latarni, musimy zadowolić się śledzikiem pod latarnią. Dobre i tyle. 

Śledziki "U Zamojskich"
Fot. K. Pawełczyk


Humory wracają na swoje miejsce, zupełnie nie spodziewając się, że najtrudniejsza część tej trasy jest dopiero przed nami…
Katarzyna Pawełczyk

niedziela, 10 lutego 2019

W zakazanym lesie


Przerażająca cisza

 Leśna droga, początkowo szeroka, twarda i bardzo wygodna, zamienia się w wąski pas miękkiego i zapadającego się przy każdym kroku piasku. Zaczynamy sobie wizualizować, jak będzie wyglądał kolejny etap naszej wędrówki – przejście przez Słowiński Park Narodowy i… nie napawa nas to, bynajmniej, radością, ale snucie planów na kolejne wyprawy pozwala nie skupiać się za bardzo na aktualnych niewygodach. Las – wysoki, równy i niesamowicie pusty – sprawia wrażenie nieskończonego labiryntu, w którym wszystko dookoła obserwuje nas – intruzów. Chyba pierwszy raz mam ochotę jak najszybciej wyjść spomiędzy drzew do jakiejś cywilizacji. Do głowy zakradł mi się jakiś dziwy strach – rozglądam się na boki, sprawdzam zasięg na telefonie, nasłuchuję.
- Jakby coś się stało to jesteśmy w d…. – mówię do Kamila. Zasięgu brak, nieznośną ciszę przerywają tylko jakieś szelesty w oddali. Jest przerażająco.
- Spokojnie, jeszcze parę kilometrów i będziemy w Lubiatowie – odpowiada ze stoickim spokojem Kamil.

Na początek wygodna droga
Fot. K. Preidl


Bliskie spotkania

Rozważania rodem z kiepskich horrorów przerywa nadjeżdżający z naprzeciwka rowerzysta, który z wielką nadzieją na twarzy patrzy w naszą stronę. Tym razem spotkanie nie skończyło się zwyczajowym „cześć”, a rozmową pełną doświadczeń, która trwała dobrych kilkanaście minut! Biedak na jednośladzie liczy, że oznajmimy mu koniec piaszczystej przeprawy. Niestety, piasku rowerzysta będzie miał jeszcze sporo do pokonania tego dnia. Swoją drogą zaimponowało nam jego niebagatelne tempo. Dzisiejszy odcinek zaczynał w Rowach, przejechał cały Słowiński PN, a w planach jego metą jest Gdańsk, czyli razem jakieś 170 km. To spotkanie spadło mi z nieba, bo wszystkie leśne demony uciekły z mojej głowy, zostawiając ją zupełnie spokojną.
W dobrym tempie dochodzimy do ścieżki przyrodniczej „Szklana Huta”, co jest ciekawą odmianą od nieco monotonnego na tym odcinku lasu. Ba, obok ścieżki jest nawet spora leśniczówka i ławeczki – dobre okoliczności na krótką przerwę i naładowanie baterii małą przekąską. 

Przydrożne atrakcje
Fot. K. Pawełczyk


Słońce przypieka mocno i gdyby ktoś mi powiedział, że przez 5 dni non stop trafi nam się taka pogoda nad polskim morzem, zapewne spojrzałabym na niego z lekkim politowaniem w oczach. Tymczasem południowoeuropejskie upały są niezaprzeczalnym faktem i niezłomnym towarzyszem naszej wędrówki.

Zardzewiały internet

Lubiatowo to kolejna senna wioska ze sklepikiem spożywczo-przemysłowym z dawnych lat i informacją turystyczną w postaci metalowej, nieco już pordzewiałej skrzynki z napisem „it”, w której znajdują się poręczne mapki okolicy – jak się później okaże, zbawienne na naszej trasie. Początkowo Kamil zastanawia się, dlaczego skrzynka oznaczona jest „internetem” – ot, przyzwyczajenia cyfrowego świata ;)

Każdy ma taki internet na jaki zasłużył...
Fot. K. Preidl


W nagrodę za sprawne przejście najdłuższego jak dotąd odcinka GSP, w uroczym sklepiku fundujemy sobie loda na patyku marki nieznanej. Cóż to jest za delicja dla zmęczonych upałem organizmów! 

 Biała Wydma

 Intuicja, lub jak kto woli szósty zmysł, każe nam sprawdzić camping, który zakładamy jako docelowy. Jakież jest nasze zaskoczenie, gdy w otchłani internetowych opinii trafiamy na długie listy niepochlebnych komentarzy w stylu: „pani prysznicowa odmierza czas na stoperze i ze szwajcarską dokładnością odcina wodę, nie zważając na to, czy masz jeszcze namydlone włosy, czy już szczęśliwie skończyłeś kąpiel” lub „toaleta jest zamykana na noc w godzinach ciszy nocnej”. Patrzymy po sobie z niedowierzaniem – dotychczasowe doświadczenia z pól namiotowych były w 100% pozytywne i w głowach nam się absolutnie nie mieszczą czarne wizje przedstawiane w komentarzach. Tymczasem po drodze trafiamy na duży baner innego pola namiotowego w Lubiatowie – „Biała Wydma”. Dostatecznie zachęceni reklamą, zmieniamy w ostatniej chwili plany i ruszamy na Białą Wydmę, co okazuje się strzałem w dziesiątkę! Nie dość, że sporo miejsca i nowoczesne sanitariaty, to jeszcze właściciele na tyle mili, że pozwalają nam wydrukować bilety na podróż powrotną do Katowic. 

Lenistwo nie popłaca

Podczas, gdy ja brałam prysznic, Kamil musiał wracać się do sklepu jakieś 1,5 km, bo mijając go twierdził, że jest bardzo niedaleko campingu i nie warto dźwigać piwa w ciężkich plecakach… Potrzebowałam szalenie dużo silnej wolni, by z ust nie wyrwało mi się „a mówiłam…”. 

Nagroda w chłodzącym ubranku
Fot. K. Pawełczyk


Zapominając o zmęczeniu i zacnym kilometrażu dzisiejszego odcinka, wyposażeni w złoty trunek, biegniemy jak wariaci na zachód słońca na plażę kolejny kilometr. Przegraliśmy ten bieg dosłownie o sekundy. Słońce nie raczyło poczekać na dzielnych piechurów, ale ten drobny szczegół nie zepsuł nam doskonałych humorów. Siadamy na jeszcze nagrzanym piasku, rozmawiamy o marzeniach, snujemy plany na przyszłość i pielęgnujemy świeże wspomnienia z ostatnich stu przepięknych kilometrów nadbałtyckich plaż, lasów i miasteczek. 

Chwilo trwaj!


Sama plaża w Lubiatowie jest zachwycająca – szeroka, płaska i czysta. W tej sielankowej atmosferze zaskakuje nas noc. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że musimy po ciemku przejść przez gęsty las, upstrzony równie gęstą siecią dróżek prowadzących każda w inną stronę. Słabym światłem telefonu próbujemy odnaleźć tę właściwą ścieżkę i nie wybić sobie przy okazji zębów na wystających korzeniach. Co chwilę w stopy wbija się złośliwe igliwie, a nocna bryza skutecznie wychładza nagrzane za dnia ciała. Oczywiście na którymś z kolei skrzyżowaniu gubimy drogę i zamiast zbliżać się do dzisiejszego noclegu, oddalamy się od niego. Wyciągnięcie googlowskiej nawigacji niewiele pomaga, więc sielankowy nastrój zastępuje lekkie zdenerwowanie. Znalezienie właściwej drogi i dojście do campingu nabija nam kolejne 3 kilometry tego dnia – bo dzień bez zabłądzenia, to dzień stracony… Po raz drugi dzisiaj mam nieprzyjemnie uczucie w żołądku wędrując przez las. Błądzenie w ciemnościach po leśnych ostępach zdecydowanie nie należy do moich ulubionych rozrywek.
Przed pójściem spać sprawdzamy jeszcze prognozę pogody na jutro – rutynowe, acz kluczowe działanie każdego wieczora na trasie. W nocy zapowiada się solidna burza, a w ciągu dnia deszcz, jeśli nie wyjdziemy odpowiednio wcześnie w drogę. Zatem ustalone – wstajemy o 5:00. Jutro już nie mamy marginesu błędu – pociąg na nas nie poczeka.        
Tekst: Katarzyna Pawełczyk
Korekta: Kamil Preidl