wtorek, 24 listopada 2015

Pożegnanie z Arktyką



0320 – do portu podjeżdża taksówka. Pakujemy plecaki, żegnamy się z Marcinem (kpt.), który zostaje pomóc Kubie (który przejmuje po nas jacht) w drobnych naprawach i Anią, która lot ma dopiero w niedzielę. Ostatni rzut oka na port i ruszamy na lotnisko. Wita nas znajomy wypchany niedźwiedź i uprzejme panie z SAS’a przyjmujące bagaże. Odprawę i kontrolę przechodzimy błyskawicznie. W poczekalni na ścianach wiszą ogromne obrazy ze zdjęciami lodowców, arktycznych zwierząt i zórz polarnych. Szybko zleciało… Przed wejściem do samolotu jeszcze szybkie spojrzenia na krajobraz – trzeba dokładnie zapamiętać każdy szczegół, by móc do Arktyki wracać w myślach. Nie wiadomo, kiedy będzie nam dane wrócić fizycznie.
Pobyt na lotnisku w Oslo ogranicza się do poszukiwań bagietek, które konsumowaliśmy poprzednim razem. Dwie rundki tam i z powrotem, aż znajdujemy lotniskowe pyszności. Moja ulubiona – z krewetkami + świeży sok z pomarańczy. Mimo ogromnego zmęczenia wraca do mnie energia po tym śniadaniu. Żegnamy Norwegię ze smutkiem i wewnętrznym poczuciem buntu przeciw powrotowi do rzeczywistości. Przed wejściem do samolotu, tablice informacyjne ostrzegają o ponad trzydziestostopniowym upale w Kopenhadze! Różnica temperatur kosmiczna jak na zaledwie kilka godzin.
Tłumy turystów w słonecznej Kopenhadze.
K. Pawełczyk

Kopenhaga rzeczywiście wita nas słoneczną, gorącą pogodą. Mając siedem godzin oczekiwania na lot do Warszawy, decydujemy się na szybkie zwiedzanie miasta. Z lotniska podróżujemy kolejką do samego centrum, więc połączenie jest naprawdę wygodne. Nie wzięliśmy tylko pod uwagę, że jest sobota i będą tłumy ludzi, przez które trzeba będzie się przeciskać – co za odmiana. W cztery godziny udaje nam się zwiedzić centrum Kopenhagi w pigułce pod czujnym okiem przewodnika -  Marty, która kiedyś bywała tu często. Po powrocie na lotnisko czeka nas równie niemały spacer, gdyż dojście do bramki, z której będziemy lecieć zajmuje 15 minut spod sklepu wolnocłowego! Po zlokalizowaniu właściwego miejsca padamy z Martą na fotele i zasypiamy jak dzieci.
Ekspresowe zwiedzanie miasta.
K. Pawełczyk

Lot do Polski mija chyba najszybciej spośród wszystkich dotychczasowych. Z nutką niepewności spoglądam na bagaże wyjeżdżające na taśmę. Jest! Oto mój plecak – cały i zdrowy. To oznacza, że wróciłam z rejsu bez cienia wątpliwości. Zaraz po mnie kolejni członkowie jeszcze załogi odbierają swoje bagaże. Następuje moment pożegnań – ostateczny dowód na to, że coś się skończyło i trzeba iść dalej. Zamiast „cześć” mówimy „do zobaczenia” i mamy szczerą nadzieję, że tak będzie. Bardzo się zgraliśmy przez te dwa tygodnie i wierzę, że jeszcze nie raz będzie nam dane się spotkać.
Po wyjściu z lotniska dopada nas z Martą dziwne uczucie niepokoju:
- Tu jest ciemno…

Katarzyna Pawełczyk

środa, 18 listopada 2015

Raz, dwa, trzy – z reniferem bawisz się Ty!



Ostatnie trzy dni w Longyearbyen spędzamy na długich saperach, buszowaniu po sklepach i niezbędnych naprawach jachtu. Wieczorami natomiast próbujemy kolejnych specjałów tutejszej kuchni. Najsłynniejsza knajpa na wyspie znajduje się ok. 1,5 kilometra od centrum miasteczka i trzeba robić rezerwacje zarówno do bistro jak i restauracji. Zamawiamy więc stolik zarówno do jednego jak i drugiego. Po drodze na jacht zauważamy renifera – ot, taki normalny widok w centrum miasta. Niewzruszenie skubie trawę okazując nam najwyższe  lekceważenie, a my stoimy jak wmurowani. Na szczęście w porę zdążyliśmy wyciągnąć aparaty i strzelić serię zdjęć renifera na tle kościoła.
Lunch w centrum
K. Pawełczyk

- Pewnie się jutro spotkamy w knajpie – rzuca ktoś mimochodem do zwierzaka i ruszamy dalej.
W pierwszej kolejności idziemy na kolację do bistro, na którą zapraszamy również Jurka Kosza i jego deck handa, czyli Karolinę. Idziemy z Martą na nogach. Na miejscu jesteśmy zdecydowanie szybciej niż się spodziewałyśmy, ale część załogi już była w środku. Po chwili dojeżdża reszta taksówką i zasiadamy do kolacji. Wszyscy prócz Andrzeja zamawiają gulasz z renifera, który bardzo poleca kelner. Jurek opowiada o swoich rejsach, o Hornie, o Arktyce i Antarktydzie, o stacjach badawczych. Wszyscy słuchamy totalnie pochłonięci jego doświadczeniami. Oto jemy kolację z legendą polskiego żeglarstwa, człowiekiem który na morzy zęby zjadł, a w dodatku jest niesamowicie skromny i sympatyczny. Gulasz wprawdzie nie zrobił piorunującego wrażenia, ale zawsze warto było spróbować.
Następnego dnia idziemy do restauracji. Lekki niepokój wzbudzają w nas panowie w garniturach i panie w sukienkach. Trzeba przyznać, że nie wyglądamy zbyt wyjściowo w brudnych butach, spodniach trekkingowych i polarach. Kelner uprzejmym gestem zaprasza nas do stołu i zadaje pytanie, które zaniepokoiło damską część załogi:
- Zechcą Państwo zacząć od szampana?
Zastanawiamy się z dziewczynami czy będzie nas stać na tą kolację.
- Dziś mamy menu pięciodaniowe. Przed podaniem każdego danie będę opowiadał o składnikach i sposobie przygotowania. Oto karta win.
Karta win była grubości małej książki i zapisana drobnym drukiem. Wszystko to tworzyło atmosferę zdecydowanie przekraczającą możliwości mojego konta. Marcin prosi o menu. Trzy pierwsze dania składają się z ryb i śledzi, potem stek z renifera i na koniec coś z jabłkami. Cena – 750 koron + wina, które zamówić wypada. Decydujemy się z Martą i Anią na ucieczkę do bistro. Uprzejmie informujemy kelnera, że menu nam nie odpowiada i pytamy o możliwość przeniesienia się do Sali obok. Mamy sporo szczęścia, bo w bistro zostały dokładnie trzy wolne miejsca! Męska część załogi postanawia pławić się w luksusach.
Zamawiamy trzy burgery i trzy piwa, po czym śmiejemy się z zamiany ról jaka właśnie się dokonała – kobietki poszły na kawał mięcha popity wywarem z chmieli, panowie natomiast zostali z kilkoma zestawami sztucy, menu degustacyjnym, dobrym winem i skaczącym wokół nich kelnerem.
Burger jest wyśmienity! W dodatku najadamy się nim do granic możliwości i nie tracimy całego majątku na kolację. Zaglądamy jeszcze na chwilę do chłopaków, którzy szybko zdają nam relacje ze swojego wieczoru: jedzenie wyśmienite, ale musieli go z lupą szukać na talerzu, wybór sztucy nie zawsze okazywał się trafny, więc kelner musiał nieco pomagać i po którymś razie śmiał się już razem z nimi. Trafiłyśmy na steka z renifera, którego dał nam spróbować Marcin. Pierwsze wrażenie całkiem niezłe, ale po kilkukrotnym przeżuciu nabierał smaku wątróbki, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w słuszności wyboru burgera z krówki.
Panowie po przyjściu na jacht opowiadają nam o rarytasach jakie im zaserwowano, jednocześnie robiąc tosty i prześcigając się w ilości zjedzonych. Wykwintne kolacje mają to do siebie, że człowiek raczej nie poje – ale przecież nie o napełnienie brzucha w tym wszystkim chodzi… ;) 

Katarzyna Pawełczyk

czwartek, 12 listopada 2015

Arktyczny sztorm



Wreszcie nie wieje nam w dziób, za to fala coraz bardziej daje się we znaki. Na szczęście do Barentsburga (rosyjskiego górniczego miasteczka) droga niedaleka. Schodzę z wachty i z moich obliczeń wynika, że załapiemy się jeszcze na jakieś dwie godzinki kolejnej wachty, więc czym prędzej wskakuje do koi i próbuje zasnąć, co okazuje się nie lada wyzwaniem. Góra, dół i na boki. Próbuje zaprzeć się nogami, próbuje leżeć w poprzek koi, próbuje zakopać się między plecakami – wszystko na nic. Łódka rzuca mną dokładnie tak jak chce, a ja nie mam prawa głosu w tej zabawie. Skoro ze snu nici, postanawiam przynajmniej książkę poczytać, co idzie mi znacznie lepiej. Marcin proponuje małą, liofilizowaną ucztę. Losujemy kurczaka w curry, który notabene chodził za mną od kilku dni.  Dzielny kapitan podejmuje się urzędowania w kuchni i walki z latającymi garnkami i sabotującymi przyprawami. Po chwili w jachcie rozchodzi się zapach ciepłego posiłku, na co nie wszyscy w obecnych warunkach reagują entuzjastycznie. Znajduje się jednak kilkoro śmiałków chętnych na porcję żółtej paćki, umownie nazwanej kurczakiem. Pierwsze dwie łyżki smakują całkiem nieźle, ale każda kolejna wchodzi coraz gorzej. Oddaje dobrowolnie swoją miskę Miśkowi i szukam pieczywa chrupkiego bądź czegoś, co będzie w stanie zabić smak tej brei. W międzyczasie kapitan przygotował porcję liokurczaka Marcinowi, który lada moment zaczyna wachtę, a jego żołądek próbuje na ten temat dyskutować. Parująca miseczka tylko go rozdrażniła i zdopingowała do błyskawicznego przejęcia władzy w kokpicie. Wprawdzie udało się nie składać hołdu Neptunowi w postaci przetrawionej kolacji, ale gama kolorów jaka pojawiła się na twarzy Marcina zaczynała się przy zieleniach, a kończyła na trupiej bieli. Kapitan postanawia natomiast nagrać kilka ujęć z tej nierównej walki, więc uzbrojony w GoPro idzie na dziób, który tańczy w górę i dół jak oszalały. Misiek z niepokojem ogląda poczynania Marcina (kpt): „oszalał, jak nic oszalał!” i po chwili dodaje:”Ty masz żonę i dziecko wariacie!”. Natomiast sam zainteresowany po powrocie do mesy wyglądał na bardzo szczęśliwego i zupełnie zrelaksowanego, po czym zaprezentował owoce wycieczki na dziób.
Po seansie uciekam do koi, ale nie jest to trafny wybór – z każdą chwilą wzrasta we mnie poziom irytacji, spowodowany brakiem snu. Do wachty nie zasnęłam nawet na chwilę. W mesie wciągam na siebie kolejne warstwy ciuchów, a Darek wychodzi na zewnątrz przejąć stery. Coraz mocniej się rozwiewa, mimo że wiatr osiągnął już siłę sztormu. Kapitan postanawia rozwinąć trochę genuy, żeby przynajmniej aż tak nie rzucało. Wychodzimy więc z Krzysztofem na pokład i pomagamy w niełatwym manewrze. Zostajemy na pokładzie w razie „w” i solidarnie obrywamy każdym „dziadem” (falą, która znienacka uderza w sternika i ludzi znajdujących się w kokpicie). Po pół godzinie przestajemy rozmawiać oszczędzając każdą cenną kalorie. Zimno jest przeszywające, wiatr nie ustępuje, a do tego zaczyna padać deszcz. Milczenie przerywa huk. Wszyscy podrywamy się i próbujemy zlokalizować źródło złowieszczego dźwięku – to wiatrak. Wieje tak mocno, że nawet taki sprzęt nie wytrzymuje! Mamy szczęście, że dosłownie chwilę wcześniej zrobiliśmy zwrot – gdyby nie to, rozpędzony wirnik odciąłby głowę mnie albo Krzyśkowi! Emocje na chwilę rozgrzewają zmarznięte ciała.
- Wiatrak się urwał – krzyczymy do mesy, ale Marcina (kpt) niespecjalnie zaabsorbował ten fakt.  Z drugiej strony i tak już nie było co z tym fantem zrobić, poza dziękowaniem Opatrzności, że straty są tylko w sprzęcie, a nie ludziach. Skrawek genuy, na którym płyniemy powoduje już tak duży przechył, że jedyne co można zrobić, to próbować go zwinąć i męczyć się dalej na silniku. Zwijanie jednak przysparza nie lada problemów. Marcin z Krzyśkiem we dwoje walczą z fałem rolera, a ja pilnuje żeby przypadkiem szot nie próbował gdzieś wywędrować. Darek z trudem próbuje iść pod wiatr, ale Neptun co rusz wysyła jakąś złośliwa falę, która odrzuca dziób, na co łódka od razu odpada. Udaje się dopiero po kilku próbach. Ręce mamy przemoczone i niemal całkowicie zdrętwiałe. Wymieniam kolejne rękawiczki – są gumowe i ocieplane, ale nie są w stanie rozgrzać moich rąk. Do Barentsburga zostały ze dwie mile. Niestety miasteczko znajduje się na zawietrznym brzegu i pojawia się pytanie czy w ogóle będziemy w stanie tu zacumować. Mimo 2000 obrotów praktycznie stoimy w miejscu – zapowiadają się najdłuższe 2 mile tego rejsu. Darek prosi bym go zmieniła i schodzi do mesy. Siadam za sterem i woda niemiłosiernie siecze mnie w oczy mimo okularów. Raz wlewa się większym strumieniem Morze Grenlandzkie, raz wściekle zacinający deszcz. Krzysiek też ucieka pod pokład – zostaje sama. Prawie nic nie widzę, skóra twarzy piecze niemiłosiernie, a w palcach powoli tracę czucie. Po wejściu do fiordu zamiast oczekiwanego spokoju, dostaje jeszcze mocniejszy wiatr, który być może nie przeszkadzałby tak bardzo bez tego cholernego deszczu. Jest zimno i to bardzo. Marzę o tym, by być już na lądzie albo chociaż odzyskać krążenie w dłoniach. Pod koniec wachty przychodzi mnie zmienić Marcin (kpt) i sugeruje zejście pod pokład, z którego natychmiast korzystam. Dopadam wylot ciepłego powietrza i od razu przykładam sine dłonie. W pełnym sztormiaku krząta się już Andrzej, który gdy tylko zobaczył jak wyglądają chłopaki, a potem jak ja próbuje ogrzać przemarznięte ręce, postanowił nam pomóc i wejść prawie godzinę wcześniej na wachtę. Jestem mu niezmiernie wdzięczna. Siedzę tak przy ogrzewaniu jeszcze przez godzinę, potem zjadam bez apetytu kanapkę i kładę się spać. Mimo, że pogoda nie ustępuje, zasypiam w zasadzie od razu, poddając się bezwładnie wszystkim harcom jachtu. W międzyczasie następuje zmiana planów – w Bartensburgu nie zacumujemy, wracamy do Longyear, co wszyscy przyjmują z nieskrywaną radością. 

Katarzyna Pawełczyk

poniedziałek, 9 listopada 2015

Naukowcy, bieługi i renifery



Do Calypso dopływamy wieczorem. W zatoce oprócz nas kotwiczy również Jurek Kosz i jego S/Y Eltanin. Zgłaszamy na radiu swoje przybycie i pytamy o możliwość odwiedzin. Niestety dostajemy odpowiedź odmowną – dziś wymiana naukowców i straszne zamieszanie w stacji. Po chwili jednak radio odzywa się z zaproszeniem na śniadanie, z którego chętnie korzystamy następnego dnia. Na śniadanie zabieramy ze sobą świeże jaja i jajecznicę liofilizowaną oraz świeże ogórki, na co nasi gospodarze patrzą z entuzjazmem – produkty tego typu cieszą się tu wielkim uznaniem i należą niestety do rzadkich rarytasów. Jajecznica robiona przez nas jest świetna, co do liofilizowanej natomiast pojawiają się wątpliwości, czy ona kiedykolwiek stała chociaż obok jajek. Mimo to talerze są omiecione do czysta – w końcu tu nie gardzi się jedzeniem, czego i my już zdążyliśmy się nauczyć, mimo sporych zapasów. W trakcie śniadania nadpływają bieługi, które szybko stają się atrakcją większą niż śniadanie i gromadzą na chłodnej plaży kilka osób z aparatami. Stoimy dobrych dwadzieścia minut wpatrzeni w te sympatyczne zwierzęta. W środku natomiast czeka na nas reszta młodych naukowców z pokazem slajdów i opowieściami z pierwszej ręki o życiu w stacji, badaniach i zwierzętach. 
Kapitan robi pamiątkowy wpis do księgi gości
M. Byrska

Po śniadaniu dzielimy się na tych wracających na jacht i tych, którzy będą uskuteczniać spacery po tundrze w poszukiwaniu reniferów, których podobno jest tu całkiem sporo. Standardowo opcje spaceru wybieramy my z Martą, Marcin (kpt), Adaś i Krzysiek. Nie minął nawet kwadrans, kiedy Adaś w delikatnej mgle zauważa coś w kolorze tundry, z rogami, przeżuwające tutejszą trawę. Tak to renifer! Podchodzimy bliżej, stając w bezruchu za każdym razem kiedy nowy rogaty przyjaciel zwraca łeb w naszą stronę. Trochę jak w zabawie z podstawówki baba jaga patrzy. W końcu udaje nam się podejść na jakieś 5 metrów. National Geografic na żywo – jesteśmy zachwyceni i zupełnie nam nie przeszkadza padający deszcz i przenikliwy wiatr. Idziemy tak oszołomieni za reniferem, póki ktoś nie zauważa, że zwierzak wyprowadza nas daleko w głąb lądu i trzeba wracać.
Czerwononosy. Rudolf Czerwononosy.
M. Byrska

Kolejny cel? Zatoka u wejścia Kelenfjorden, gdzie jak czytamy w locji można obejrzeć stare rybackie łodzie i kości wielorybów. Oprócz piątki zapalonych spacerowiczów, załoga z umiarkowanym entuzjazmem słucha planu na najbliższe godziny. Wygląda na to, że znów będą mieli trochę wolnego. Do zatoki płyniemy niecałą godzinę. Wiatr jest silny i co chwile dostajemy porcję arktycznego deszczu. Pogoda nas nie rozpieszcza.

Świadkowie przeszłości...
M. Byrska
Desant zapowiada się w równie ciekawych warunkach jak w Virgohamnie. Mocno wieje, więc załoga dostaje dokładne instrukcje na wypadki wszelkie, a my szykujemy się do drogi. Na plażę udaje się dotrzeć bez większych problemów – nawet gumiaki tym razem pozostają suche. Przed nami kawał drogi, więc szybko uwijamy się z pontonem. No dobra, nie tak szybko, bo Adaś, Marcin i Krzysztof zaliczyli jeszcze mały konkurs rzucania kotwicą na wzniesienie, po którym koniec końców trzeba było wdrapać się na górę i porządnie kotwice wbić. Ruszamy wzdłuż plaży do traperskiej chaty. Drzwi są zabezpieczone deskami – tak aby niedźwiedzie nie dostały się do środka. Ku naszemu rozczarowaniu zabezpieczone są również zamkiem w drzwiach, którego nie mamy zamiaru rozmontowywać. Na pocieszenie pozostaje otwarty wychodek w skandynawskim stylu. Cóż, należy się cieszyć z tego co się ma ;) Mimo nie spacerowych warunków, dobre nastroje nas nie opuszczają – dla takich widoków warto trochę pomarznąć. 
Ależ tu jest pięknie!
M Byrska

Majestatyczne góry wyglądają jakby ktoś je wyrzeźbił, a tundra przybrała wszelkie odcienie zieleni, czerwieni, brązów i żółci. Jest bajkowo, tajemniczo, przepięknie. Dywagujemy jakim wspaniałym planem filmowym byłby ten krajobraz. A wszelkie wątki naszych rozmów kończą się sakramentalnym „ależ tu jest pięknie!”. W zatoce, do której zmierzamy stoi łódka, jednak na lądzie nie widać żywej duszy.
- Patrzcie! – Marcin z nieskrywaną satysfakcją pokazuje nam pierwsze odnalezione kości. Wyglądają na kręgi i z całą pewnością należały niegdyś do wieloryba, o czym świadczy niebagatelny rozmiar. Zaraz potem odnajdujemy inne fragmenty zwierzęcia.
Po długiej wędrówce schodzimy za klif na lunch. Osłonięci od wiatru wyciągamy z plecaka pieczywo chrupkie i butelkę wody. Na deser szef kuchni (czyt. Marta, w której plecaku były wszystkie dobroci) poleca czekoladę mleczną. Konsumujemy szybko i w milczeniu. Było pysznie!
W drodze powrotnej spotykamy… kolejnego renifera. Rzeczywiście jest tu ich sporo. Podobnie jak pierwszy, ten też w ogóle nie zwraca na nas uwagi, konsumując źdźbła rzadkiej trawy. Najwyraźniej nie tylko my mieliśmy przerwę obiadową. Kolejna porcja zdjęć i możemy wracać. Idąc nieco inną trasą, zauważam wieloryba! Kształt klifu, którym idziemy ma kształt ogona, co potwierdzają moi współtowarzysze. Ufff, byłoby głupio wyjechać stąd bez widoku wieloryba – zaliczone!
Szczątki foki.
M. Byrska

Do łodzi podpływamy naszą wodną limuzyną, gdyż zmęczenie daje się we znaki, a i pieczywo chrupkie zostało strawione. Dokładnie oglądamy stare łodzie, po czym wdrapujemy się na kolejny klif, z którego widok po prostu zapiera dech w piersiach – fale, które nachodzą na siebie z czterech stron świata, po zderzeniu spiętrzają się ponownie i groźnie rozbijają o klif. Natura pokazuje swoją siłę, majestat, potęgę i magie zarazem. Jesteśmy urzeczeni po raz kolejny. Warto było zejść tu na ląd, przejść kawał drogi w jedną i drugą stronę i zobaczyć to wszystko, o czym trudno pisać, a co na pewno na zawsze pozostanie w naszych wspomnieniach.

Katarzyna Pawełczyk

piątek, 6 listopada 2015

180 na południe

Kolejnym przystankiem na naszej trasie jest Toruńska Stacja Badawcza, która w tym roku obchodzi 40 lecie swojej działalności. Z tej okazji postanawiamy upiec szarlotkę na cześć naszych gospodarzy. Jak zwykle przy akcji o kryptonimie "szarlotka" uwija się cała załoga. Zapachy dochodzące z kambuza przyprawiają o kulinarny zawrót głowy, tym bardziej, że póki nie podarujemy polarnikom wypieku, możemy jedynie pomarzyć o degustacji.
Z serii "znajdź na zdjęciu lisa"
M. Byrska
Zbieramy się do zejścia na ląd. Ponton gotowy, szarlotka zabezpieczona, załoga zebrana w kokpicie. Dwa szybkie przeloty i wszyscy zainteresowani lodowcami mają już stały grunt pod nogami. Na brzegu wita nas wesoła grupa naukowców i filmowców - trafiliśmy akurat na ekipę, która kręci film z okazji jubileuszu stacji w Kaffioyra. 
Szarlotka zostaje przyjęta z nieskrywaną radością i niemałym zaskoczeniem.
- To może zjemy ją pod lodowcem? - pada propozycja nie do odrzucenia.
Foki zgrabnie pozowały do zdjęć
M. Byrska
Po drodze spotykamy foki wygrzewające się tuż przy brzegu. Chwilę później drogę przebiega nam lis polarny. Spitsbergen hojnie pokazuje rdzennych mieszkańców, a my skwapliwie uwieczniamy ich na zdjęciach. Droga na tą jedyną w swoim rodzaju lekcję geografii okazuje się długa i męcząca. Gdy wreszcie docieramy na miejsce, łatwo rozróżnić żeglarzy od naukowców. Ci pierwsi padają wykończeni na kamienie, które zdają się być niezwykle wygodne w tej chwili. Ci drudzy natomiast, przyzwyczajeni do długich wędrówek, gromadzą się zupełnie niewzruszeni wokół profesora, który zaczyna wykład o lodowcach Arktyki. Po zaspokojeni głodu wiedzy, przychodzi czas na zaspokojenie głodu szarlotkowego. Wierzcie lub nie, ale w tych okolicznościach zwykła szarlotka smakuje wręcz obłędnie!
Arktyczna szarlotka - pycha!
M. Byrska
Do bazy musimy przejść kolejnych kilka kilometrów. Ciekawi życia codziennego polarników nie marudzimy jednak zbytnio i sprawnie ruszamy w drogę, żegnając ostatnim spojrzeniem lodowiec. Nagle za plecami słyszymy charakterystyczny huk - tak, tego nie da się pomylić z niczym innym! Zaraz odbędzie się piękny spektakl starego lodowca. Patrzymy więc w napięciu i po chwili odrywa się od zwartej masy wielka bryła lodu - to się nazywa pożegnanie z pompą!
Profesor opowiada o lodowcu
M. Byrska
 Stacja okazuje się być niezwykle małym, ale bardzo przytulnym miejscem, pełnym książek, zdjęć i pamiątek pierwszych arktycznych wypraw. Po ciepłym, dosłownie (w stacji było gorąco!), przyjęciu czas wracać na jacht i ruszać dalej na południe.
W którą stronę lepiej? ;)
 Pogoda postanowiła sprawdzić, czy da radę popsuć nam humory. Po pięknym słońcu i względnym ciepełku nie pozostał nawet ślad. Na wachcie jest szaro, mokro i chłodnawo. Marcin postanawia postawić żagle i pohalsować się trochę, bo oczywiście jedynym kierunkiem wiatru, jaki może wiać na Spitsbergenie jest wmordewind. Całe szczęście, że wieje na tyle, by móc w bajdewindzie wyciągnąć te 5 węzłów. Po drodze do polskiej stacji badawczej Hornsund mamy odwiedzić dwie kolonie morsów. Pierwsza z nich powinna za chwilę się pojawić. Dostaje zadanie wypatrywania zwierzaków na brzegu. Chłopaki siedzą pod pokładem, grzeją się i uzupełniają moje zapasy herbaty z sokiem, niezastąpionej za sterem. Po dwóch godzinach nawet nie starali się by pytanie „Zmienić Cię?” brzmiało ochoczo i wiarygodnie, bo za każdym razem odpowiadałam: „Absolutnie nie! Muszę nacieszyć się żaglami”. I rzeczywiście po rozłożeniu grota i genuy przestaje odczuwać dyskomfort termiczny, za to cieszę się jak dziecko, że wreszcie mogę sunąć bez akompaniamentu silnika. Morze ma siny kolor, wzmagają się fale, lekki deszcz zaczyna zacinać, a wszelkie góry pochowały się za mgłą i chmurami. Jestem mocno zdziwiona swoimi odczuciami w tych mało sprzyjających warunkach – zamiast niecierpliwie patrzeć na zegarek i zgrzytać zębami, czuje beztroskę, spokój i taką specyficzną, nieopisaną lekkość, jaką dają tylko żagle. 

Zbliżamy się do brzegu, a morsów jak nie było tak nie ma. Marcin wychodzi z lornetką, ale również nie zauważa nic co chociaż przypominałoby morsy.
- Marcin, morze mi się kończy… - sugeruje zwrot.
- Podpłyń jeszcze, ja Ci krzyknę kiedy – kapitan schodzi po pokład czuwać nad mapą i sondą, po czym dodaje jeszcze beztrosko:
- Tylko musisz precyzyjnie i sprawnie zrobić ten zwrot, bo tu jest cholernie płytko!
Zagrzana do boju, w pełni gotowości czekam na komendę. Na pokład wychodzi Darek, co znaczy, że zaraz będzie się działo. Pada „do zwrotu”, wychylam ster na burt, a mój oficer szybko podrywa korbę i sprawie wybiera żagle. Poszło jak z płatka. Morsy zrobiły nas w konia. Na szczęście jest jeszcze druga kolona morsów po drodze – Richardlaguna. Tam będą na 100%. W każdym przewodniku, w każdej locji i każdy, kto choć trochę orientuje się w temacie potwierdza.
Przed wachtą Marty, uczulam ją by mnie obudziła, kiedy już dopłyniemy do morsów, po czym wsuwam się w śpiwór i praktycznie od razu zasypiam, twardym i spokojnym snem. Jest mi to potrzebne po chłodnych 4 godzinach na deku. Budzi mnie budzik, a nie Marta, co z kolei budzi moje podejrzenia – w końcu do Richardlaguny miało być już blisko. Wyskakuje z koi i dopytuje obecnych w mesie, czy przypadkiem nie przespałam czegoś ciekawego. Jak się okazało, morsy po raz drugi zrobiły nas w konia i o ironio, zwiały też z miejsca, w którym są zawsze. Jesteśmy mocno rozczarowani ich postępowaniem. Trzeba płynąć dalej. Niestety jakby mało było wiatr prawie gaśnie i zamiast sunąć szybciutko na południe stoimy niemal w miejscu.
- Marcin, włączmy silnik, bo męczymy te żagle jak dzieci kota – krzyczy rozżalony Marcin (oficer) z góry. W odpowiedzi z dołu salwa śmiechu. Atmosfera zdecydowanie się polepszyła, mimo że kapitan pozostaje nie ugięty.
W końcu wiatr i morze postanawiają pokazać, kto tu rządzi. Rozwiewa się porządnie, a morze postanawia się skotłować, tak aby skutecznie uniemożliwić spokojny sen. Niestety dalej wieje od dziobu, więc postanawiamy skrócić trasę – do Hornsundu w takich warunkach nie dopłyniemy w rozsądnym czasie. Nowy plan zakłada odwiedziny w Lubelskiej Stacji Badawczej w Calypsobyen.

Katarzyna Pawełczyk