sobota, 25 marca 2017

Kursem na zorzę polarną



„Oddaj cumy” – pada ostatnia komenda nocnego pożegnania z Torshavn. Przenikliwy chłód zapędza wszystkich pod pokład zaraz po skończonym manewrze. Zostajemy z Moniką same. Nadchodzące, zaledwie, dwie godziny wachty zapowiadają się długie i ciężkie. Stolica błyskawicznie rozpływa się w narastającej mgle i po kilkudziesięciu minutach nie jesteśmy w stanie zobaczyć nawet dziobu Joinusa. Mleczna ściana otuliła nasz mały świat, skutecznie potęgując odczucie zimna. Na horyzoncie, którego odległości w obecnych warunkach nie jestem w stanie określić, dostrzegam małe, żółtawe światło. Łuna rośnie i zaostrza swe kształty w błyskawicznym tempie, przemieszczając się z trawersu na rufę. Po chwili z mgły w odległości kilku, może kilkunastu metrów wyłania się bliżej niezidentyfikowana, stalowa konstrukcja pływająca – kursem prosto w nasze tyły. Ciśnienie skacze nam nieprzyzwoicie. Monika biegnie pod pokład zbudzić kapitana, lecz zanim Michał zdążył wyjść na górę, świecące monstrum znika w gęstej, białej zasłonie. Wszystko trwało może z piętnaście minut, ale skutecznie nas rozgrzało i rozbudziło na całą wachtę. Michał ze zdziwieniem patrzy na mleko w jakim się znajdujemy i nakazuje szczególną ostrożność i wzmożoną obserwacje. Do północy mgła ani myśli się rozproszyć, więc przekazuję ster, komendę i kurs na nicość, ufając ploterowi, że jesteśmy już u wyjścia z fjordu. „Kolejna cisza przed burzą” – ponura i niepokojąca myśl przebiega szybko przez moją głowę podczas schodzenia z wachty. Na szczęście udaje nam się zasnąć zanim łódka zaczęła dziki taniec na otwartym morzu – dla mnie jest to ostatni głęboki odpoczynek na kolejne dwie doby przelotu. 
Ostatni tak dobry sen na kolejne dwie doby
M. Sokołowicz

Po obudzeniu stabilizacja obrazu przestaje działać i świat bez większego ładu buja mi się góra – dół. Pierwszą myślą podczas ubierania sztormiaka jest postawienie żagli. Po wyjściu na pokład z satysfakcją stwierdzam, że mamy ostry, może nawet bardzo ostry, bajdewind.
- Postawimy żagle – rzucam do Małgosi, prosząc by zbudziła Tomka do pomocy. Tomek broni się przed wyjściem na pokład niczym diabeł przed kąpielą w wodzie święconej, psiocząc na mnie, że nie potrafię realnie ocenić kierunku wiatru i możliwości trzymania kursu po postawieniu żagli.
- Zobaczysz, że za dziesięć minut będziesz mnie wołać do ściągania szmat… bez sensu robotę wymyślasz i tyle. Po czym zamiast nam pomóc, dyryguje palcem z zejściówki odbezpieczanie mechanizmu przy maszcie i wybieranie na kabestanach. Bosman z prawdziwego zdarzenia nam się trafił, nie ma co… Z radością stwierdzam, że białe płótno przy maszcie nie tylko stabilizuje dzikie harce jachtu, ale i pozwala na trzymanie kursu w sensownych granicach, dzięki czemu nie nadrobimy za wiele drogi. Komfort żeglugi, przynajmniej w moim odczuciu, wzniósł się na wyżyny i nawet północny chłód jakoś mniej mi przeszkadza. Wreszcie płyniemy „po Bożemu”. 
Wreszcie pod żaglami!
M. Sokołowicz

Na kolejną wachtę wychodzę z uśmiechem – pierwszy raz odkąd opuściliśmy Islandię. Noc zapowiada się gwieździsta, a jak wiadomo nie ma piękniejszego nieba niż na otwartym morzu, bujanie przybrało przewidywalny charakter i wachtowe rozmowy kleją się jak nigdy wcześniej. Wszelkie znaki na niebie i morzu zapowiadają przyjemną wachtę. Spoglądam na Drogę Mleczną , a ta zaczyna mi się zielenić w oczach. W głowie pojawia się nieśmiały przebłysk nadziei – a może to zorza? Szybko tłumaczę sobie jednak, że to nie zorza, a zmęczenie daje się we znaki, bo znowu nie śpię jak człowiek między wachtami. Mimo to cały czas nie mogę oderwać oczu od tej strony nieba, zapominając że od czasu do czasu wypadałoby spojrzeć na kompas.
Radość z postawionych żagli? Bezcenna ;)
M. Sokołowicz

- Co ty tam tak wypatrujesz – Monika zauważa moje ożywione astro-zainteresowanie.
- A nie… nic, nic… to znaczy, to chyba głupie, ale czy tam przypadkiem nie rozbudowuje się zorza?
Monika szybko się odwraca, a na jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech:
- To jest zorza! Monika rozwiewa moje wszelkie wątpliwości. Po chwili niewinna zielona chmurka staje się prawdziwą, pełnowartościową zorzą polarną. Do tego co jakiś czas pojawiają się spadające gwiazdy – przez całą wachtę możemy oglądać ten niesamowity spektakl, przy którym zmęczenie i zimno przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Dla tych widoków warto było się męczyć i marznąć do tej pory. Absolutna radość rozlewa się od czubków palców, aż po czubek głowy. Nawet Tomek wyszedł na pokład i próbuje robić zdjęcia, jednak przy tym stanie morza jest to niemożliwe. Zgrabiałymi dłońmi koryguję kurs i wiem, że jestem dokładnie w tym miejscu, w którym teraz być powinnam i nie zamieniłabym tego na nic innego! Ech, przewrotne jesteś morze… 
Katarzyna Pawełczyk

wtorek, 7 marca 2017

Krwawy mord, czyli to co farerskie dzieci lubią najbardziej



Poranek na bis tego dnia, wita nas ponownie widokiem owiniętego w koc, umorusanego krwią i popijającego piwo bosmana. Sugerujemy Tomkowi, że sen ukoi cierpienia jego duszy i będzie znacznie lepszym rozwiązaniem niż utrzymywanie stałego poziomu trunkowego (nie)szczęścia we krwi. Negocjacje nie idą łatwo, ale po około kwadransie bohater poranka, nie bez trudu, udaje się do swojej kajuty. Po zamknięciu drzwi, patrzymy na siebie wszyscy przez ułamek sekundy po czym wybuchamy salwą niekontrolowanego śmiechu. Podobno w każdej załodze trafia się czarna owca?
Galeria Sztuki, ot co
K. Pawełczyk

Po śniadaniu chcemy iść na dłuższy spacer, odwiedzając po drodze „festiwal wsi”, który akurat dzisiaj ma miejsce w miasteczku. Oczywiście kiedy tylko propozycja wyjścia z jachtu pada na głos, zaczyna padać deszcz. Wprawdzie i tak już zapomnieliśmy jak wygląda słońce, ale miło by było oszczędzić sztormiaki przed nocnym wyjściem w morze… Na szczęście śniadanie z tostami w roli głównej przeciąga się jeszcze godzinę i pogoda łaskawie kończy deszczowy spektakl. Kierujemy się do wielkiego namiotu, w którym znajdują się główne atrakcje niedzielnego przedpołudnia. Swąd zwierzęcych flaków unoszący się już kilkanaście metrów przed miejscem, do którego zmierzamy nie zapowiada nic dobrego. Po prawej stronie wąskiej uliczki prowadzącej do namiotu mieści się stoisko, przy którym tłum rozentuzjazmowanych gapiów może oglądać krwawy akt zabijania, patroszenia i przerabiania dorodnej krowy na wołowinę. Michał z Zuzą – pokładowi wegetarianie rzucają tylko nienawistne spojrzenie w stronę ucieszonego tłumu i jednym susem przedostają się do namiotu pełnego stoisk gastronomicznych z lokalną kuchnią, w głównej mierze opartą na lokalnej jagnięcinie… Widok tego ponurego spektaklu napawa obrzydzeniem również mnie, mimo iż mięsa z diety nie byłabym w stanie wyrzucić. Najbardziej zadziwiające jest jednak zachowanie tutejszych dzieci – one bawią się najlepiej podczas wydzierania z podwieszonych krowich zwłok jelit i innych mało apetycznych części. Zapach w namiocie jest równie obrzydliwy, co na zewnątrz. W dodatku na środku postawiono maleńką zagrodę z dwoma przestraszonymi baranami, które uciekając przed natrętnymi rękami widzów obijają się o siebie i krzywo zbite deski zagrody, w konsekwencji wydzierając sobie potężne kawałki pysków – jest krwawo i makabrycznie. Bardzo szybko wychodzimy z tego dziwnego miejsca i zaciągamy się wszyscy świeżym powietrzem nadzwyczaj zachłannie. 
Uliczki Torshavn
K. Pawełczyk

Wąskimi uliczkami Torshavn kierujemy się w stronę pięknego i jak na tę porę roku, niemożliwie zielonego, parku. Cudowne białe i czerwone domki z trawiastymi dachami oraz kompletna cisza totalnie kontrastują z „festiwalem wsi” kilka kilometrów stąd. Na chwilę wychodzi nawet słońce – ogarnia nas zupełna błogość. Trzeba porządnie naładować baterie przed kolejnym przelotem. Wprawdzie na Szetlandy jest bliżej, ale prognozy pogody są nieubłagane. Znowu. 
Podaruj mi trochę słońca!
K. Pawełczyk

Małymi uliczkami schodzimy do portowej knajpki na ostatnie lądowe rarytasy – smoothies, shake’i oraz ciasta. Między szklankami a talerzami wypisujemy pocztówki i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że na 6 osób dysponujemy zaledwie jednym długopisem, który nieopatrznie położony na sekundę na stole momentalnie trafia w ręce innego pocztówkowicza. Zwieńczeniem całej dość zabawnej sytuacji jest wysyłanie kartek w zamkniętym punkcie informacji turystycznej… W miasteczku nie ma poczty. To znaczy jest ale bardzo daleko, dlatego wszelkie listy i pocztówki można śmiało zostawić w informacji turystycznej, a gdy jest ona zamknięta, po prostu wsunąć przesyłki pod drzwi. Wsuwamy nasze pozdrowienia zgodnie z instrukcją, a Monika żeby mieć pewność, że dojdą do adresatów energicznie dmucha w szparę między drzwiami a podłogą.
Wyspy Owcze to stan umysłu...
K. Pawełczyk

 Całej operacji towarzyszy spora porcja śmiechu, podsumowana wzruszeniem ramion i komentarzem: „Wyspy Owcze… To są Wyspy Owcze”. Wracamy szybko do portu, bo kolejny sztorm nie będzie czekał – czas wyjść w morze.         
Katarzyna Pawełczyk    

czwartek, 2 marca 2017

Tańcz, żeglarzu, tańcz!



Torshavn wita nas trawiastymi dachami o każdym odcieniu zieleni i kolorowymi domkami wzdłuż portu. Perspektywy na spędzenie tu najbliższych godzin wydają się znacznie lepsze niż w poprzednim miejscu. Idziemy z Moniką na misję poszukiwawczą – nie wiedzieć czemu powiew cywilizacji przypomniał nam o braku prysznica przez ostatnie 4 doby… Okazuje się, że to za mało by brud sam odpadł i zdecydowanie za dużo by czuć się komfortowo wśród „normalnych” ludzi. Misja okazuje się dość trudna, bo biuro portu jest już posezonowo zamknięte, a samo miasteczko wygląda na dość opustoszałe. 
Torshavn Proszę Państwa!
K. Pawełczyk

Uprzejmy sprzedawca ze sklepu budowlanego wskazuje nam przeciwną stronę basenu portowego i kieruje do małej kawiarni po dalsze informacje. Zanim zdążyłyśmy wejść do środka i zadać jakiekolwiek pytanie, dobiega  zza ekspresu do kawy szczegółowa instrukcja:
- Musicie wejść po schodkach po prawej stronie i udać się do pierwszych białych drzwi, tam jest toaleta dla żeglarzy. 
Trafiamy bezproblemowo i ku naszej ogromnej radość za niepozornymi drzwiami skrywa się prawdziwy raj – toalety, prysznice z gorącą wodą i pralki – czy może być coś piękniejszego? Niemal w podskokach wracamy na jacht z informacjami na miarę Agencji Reutera. Cała załoga zabiera się gorączkowo za poszukiwanie ręczników i żeli pod prysznic – w końcu nadszedł TEN dzień. Zapomniałam, że zmartwychwstanie może być takie proste – 15 minut pod ciepłą wodą i zupełnie świeże ciuchy. Dzień w swej prostocie staje się uroczysty – prysznic, gorący, pełnowartościowy, wspólny posiłek i wieczorne wyjście do Irish Pubu. To niesamowite, jak skutecznie morze uczy doceniania takich prostych i jednocześnie cudownych rzeczy. Wieczorem zaczyna padać jak z cebra, przez co moje wyjście z jachtu niemal staje się wylądowaniem w wodzie po drugiej stronie pomostu. Ostatecznie kończy się zaledwie popisami w stylu „gwiazdy tańczą na kei” i gromkim śmiechem załogi. Popisy taneczne mają dopiero nadejść. 
Typowa farerska zabudowa
K. Pawełczyk

Pierwotny plan zakłada, że do pubu idziemy na jedno, może dwa piwa. Jednak założenia te legły w gruzach wraz z rozpoczęciem koncertu lokalnego zespołu folkowego. Spragnione zabawy i skuszone skoczną muzyką ruszamy na parkiet, powodując diametralną zmianę sytuacji – wszyscy zalegający z kuflami i statecznie wyglądający ludzie ruszają za nami i rozkręca się wielka potańcówka w iście farerskim stylu. Miejscowi jegomoście po kolei sprawdzają z nami swoje taneczne umiejętności, co po północy staje się już za bardzo nachalne. W głowie świeci lampka powrotu, więc próbuje zgarnąć moje, nomen omen, owieczki z parkietu. Monika stanowczo odmawia powrotu na jacht podskakując boso w rytm kolejnej szanty. Gosia niechętnie przystaje na moją propozycję, a Tomek oddala się zaznaczając, że na jacht trafi sam, co jak się później okaże kompletnie mu nie wyszło. Negocjacje z czerwonowłosym wulkanem energii kończą się na obietnicy oddania się w oficerskie ręce po następnym kawałku. O dziwo wraz z ostatnim akordem Monika melduje się przy nas i oznajmia, że jest gotowa do wyjścia tylko… zgubiła gdzieś buty i bluzę. Misja poszukiwawcza w tłumie rozentuzjazmowanym trunkami i roztańczonymi przybyszkami nie należy do najłatwiejszych, ale po kolejnym skocznym numerze, buty się znajdują. Wracamy na  jacht. Podniesienie nogi na metr wysokości, by wdrapać się na kotwicę i następnie na pokład nie należy do najłatwiejszych, zwłaszcza dla niewysokiej Moniki. Dobrze, że nikt nas nie ogląda, bo angażu do 'Jeziora Łabędzi' raczej byśmy nie dostały…
Z krainy błogich snów wyrywa nas mocne pukanie w suwklapę. Michał wychodzi z koi, by sprawdzić co za przybysze mają czelność budzić nas o tak nieludzkiej porze (7:00 rano!!). W zejściówce pojawia się miejscowa policja, trzymając pod boki wesołego i zakrwawionego bosmana:
- To jest Tomek. Tomek był grzeczny w Pubie. Dla pewnej pani był nawet zbyt grzeczny, co nie spodobało się jej towarzyszowi i tak sobie pomyśleliśmy, że go odprowadzimy do domu, bo koledzy towarzysza tej pani obiecali, że poczekają na Tomka przed Pubem. Czy to wasz Tomek? – wyrecytował jeden z policjantów z uprzejmością tak wielką, że aż kłóciła się z mundurem.
Michał zrobił wielkie oczy, po czym potwierdził, że zguba należy do tego jachtu i pomógł usadowić się amantowi w mesie, który nie marnując ani chwili zabrał się za otwieranie samotnego piwa, nieopatrznie pozostawionego na stole. W momencie dziękowania lokalnym stróżom prawa i międzynarodowego porządku, kapitan zaczyna żałować, że potwierdził bosmańską tożsamość… 
Katarzyna Pawełczyk