czwartek, 2 marca 2017

Tańcz, żeglarzu, tańcz!



Torshavn wita nas trawiastymi dachami o każdym odcieniu zieleni i kolorowymi domkami wzdłuż portu. Perspektywy na spędzenie tu najbliższych godzin wydają się znacznie lepsze niż w poprzednim miejscu. Idziemy z Moniką na misję poszukiwawczą – nie wiedzieć czemu powiew cywilizacji przypomniał nam o braku prysznica przez ostatnie 4 doby… Okazuje się, że to za mało by brud sam odpadł i zdecydowanie za dużo by czuć się komfortowo wśród „normalnych” ludzi. Misja okazuje się dość trudna, bo biuro portu jest już posezonowo zamknięte, a samo miasteczko wygląda na dość opustoszałe. 
Torshavn Proszę Państwa!
K. Pawełczyk

Uprzejmy sprzedawca ze sklepu budowlanego wskazuje nam przeciwną stronę basenu portowego i kieruje do małej kawiarni po dalsze informacje. Zanim zdążyłyśmy wejść do środka i zadać jakiekolwiek pytanie, dobiega  zza ekspresu do kawy szczegółowa instrukcja:
- Musicie wejść po schodkach po prawej stronie i udać się do pierwszych białych drzwi, tam jest toaleta dla żeglarzy. 
Trafiamy bezproblemowo i ku naszej ogromnej radość za niepozornymi drzwiami skrywa się prawdziwy raj – toalety, prysznice z gorącą wodą i pralki – czy może być coś piękniejszego? Niemal w podskokach wracamy na jacht z informacjami na miarę Agencji Reutera. Cała załoga zabiera się gorączkowo za poszukiwanie ręczników i żeli pod prysznic – w końcu nadszedł TEN dzień. Zapomniałam, że zmartwychwstanie może być takie proste – 15 minut pod ciepłą wodą i zupełnie świeże ciuchy. Dzień w swej prostocie staje się uroczysty – prysznic, gorący, pełnowartościowy, wspólny posiłek i wieczorne wyjście do Irish Pubu. To niesamowite, jak skutecznie morze uczy doceniania takich prostych i jednocześnie cudownych rzeczy. Wieczorem zaczyna padać jak z cebra, przez co moje wyjście z jachtu niemal staje się wylądowaniem w wodzie po drugiej stronie pomostu. Ostatecznie kończy się zaledwie popisami w stylu „gwiazdy tańczą na kei” i gromkim śmiechem załogi. Popisy taneczne mają dopiero nadejść. 
Typowa farerska zabudowa
K. Pawełczyk

Pierwotny plan zakłada, że do pubu idziemy na jedno, może dwa piwa. Jednak założenia te legły w gruzach wraz z rozpoczęciem koncertu lokalnego zespołu folkowego. Spragnione zabawy i skuszone skoczną muzyką ruszamy na parkiet, powodując diametralną zmianę sytuacji – wszyscy zalegający z kuflami i statecznie wyglądający ludzie ruszają za nami i rozkręca się wielka potańcówka w iście farerskim stylu. Miejscowi jegomoście po kolei sprawdzają z nami swoje taneczne umiejętności, co po północy staje się już za bardzo nachalne. W głowie świeci lampka powrotu, więc próbuje zgarnąć moje, nomen omen, owieczki z parkietu. Monika stanowczo odmawia powrotu na jacht podskakując boso w rytm kolejnej szanty. Gosia niechętnie przystaje na moją propozycję, a Tomek oddala się zaznaczając, że na jacht trafi sam, co jak się później okaże kompletnie mu nie wyszło. Negocjacje z czerwonowłosym wulkanem energii kończą się na obietnicy oddania się w oficerskie ręce po następnym kawałku. O dziwo wraz z ostatnim akordem Monika melduje się przy nas i oznajmia, że jest gotowa do wyjścia tylko… zgubiła gdzieś buty i bluzę. Misja poszukiwawcza w tłumie rozentuzjazmowanym trunkami i roztańczonymi przybyszkami nie należy do najłatwiejszych, ale po kolejnym skocznym numerze, buty się znajdują. Wracamy na  jacht. Podniesienie nogi na metr wysokości, by wdrapać się na kotwicę i następnie na pokład nie należy do najłatwiejszych, zwłaszcza dla niewysokiej Moniki. Dobrze, że nikt nas nie ogląda, bo angażu do 'Jeziora Łabędzi' raczej byśmy nie dostały…
Z krainy błogich snów wyrywa nas mocne pukanie w suwklapę. Michał wychodzi z koi, by sprawdzić co za przybysze mają czelność budzić nas o tak nieludzkiej porze (7:00 rano!!). W zejściówce pojawia się miejscowa policja, trzymając pod boki wesołego i zakrwawionego bosmana:
- To jest Tomek. Tomek był grzeczny w Pubie. Dla pewnej pani był nawet zbyt grzeczny, co nie spodobało się jej towarzyszowi i tak sobie pomyśleliśmy, że go odprowadzimy do domu, bo koledzy towarzysza tej pani obiecali, że poczekają na Tomka przed Pubem. Czy to wasz Tomek? – wyrecytował jeden z policjantów z uprzejmością tak wielką, że aż kłóciła się z mundurem.
Michał zrobił wielkie oczy, po czym potwierdził, że zguba należy do tego jachtu i pomógł usadowić się amantowi w mesie, który nie marnując ani chwili zabrał się za otwieranie samotnego piwa, nieopatrznie pozostawionego na stole. W momencie dziękowania lokalnym stróżom prawa i międzynarodowego porządku, kapitan zaczyna żałować, że potwierdził bosmańską tożsamość… 
Katarzyna Pawełczyk       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz