wtorek, 30 sierpnia 2016

Najlepszym planem, brak planu

4.08.2016
W całej beznadziejnej sytuacji w jakiej właśnie się znaleźliśmy zaczyna się dziać magia. Humor nieprawdopodobnie poprawia mi rozmowa z naszym znajomym Norwegiem, który opowiada nam swoją niesamowitą historię. W młodości ciężko pracował, żeby kupić sobie jacht. Kiedy już go sobie kupił zabrał na pokład rodzinę (żonę i dwójkę dzieciaków) i pływa po Europie, planując czteroletnią podróż dookoła świata. Przygotowania są już na ostatniej prostej, a wielka wyprawa ma ruszyć w 2018 roku. Nowy znajomy jest zachwycony, że jesteśmy Polakami i deklaruje, że marzy mu się zwiedzenie jachtem polskiego wybrzeża. Kiedy opowiadam mu swoją historię, nieco zbliżoną do jego – też właśnie rzuciłam pracę, żeby pływać, jest zachwycony i twierdzi, że podjęłam najlepszą z możliwych decyzji. Na końcu ze szczerym i niezwykle ciepłym uśmiechem mówi: „Just catch your dreams, without any doubts catach your dreams – it’s priceless!”. Słowa te mocno zakotwiczyły w mojej głowie i będą wracać zawsze, kiedy pojawią się prozaiczne wątpliwości. Energia i radość do mnie wracają. Ok., nie udało się. Wielka wyprawa skończyła się na mało przyjemnej i względnie krótkiej walce. Z drugiej strony to przecież dopiero początek tej właściwej wielkiej przygody, a podróż która zaczęła się przed niecałym tygodniem ciągle trwa. 
Czarne chmury nad Skagen żegnają nas groźnie
K. Pawełczyk

Tego samego wieczoru napisałam do Marka o całej sytuacji. Marek – specjalista od przeżywania najlepszych rzeczy w życiu bez posiadania planu, pisze że przecież mamy znajomych w Kopenhadze, z którymi mnie skontaktuje i może na dobry początek może uda się zorganizować nocleg dla naszej trójki w stolicy Danii – w końcu stamtąd jest się znacznie łatwiej dostać do kraju niż z tego północnego krańca ojczyzny Hamleta. Machina ruszyła – wieczorem dzwoni do mnie Ania, z którą notabene pracowałam kole naukowym na studiach. Mieszka teraz w Kopenhadze z mężem i oferuje nie tylko nocleg ale i pomoc w znalezieniu transportu do domu. Niesamowite! Dnia następnego mam całą listę możliwości jakie udało się Ani odszukać. Oznajmiam chłopakom radosną nowinę. Uśmiechają się na wieść, że nie jesteśmy w aż tak fatalnej sytuacji w jakiej byliśmy rano. Staszek w międzyczasie daje znać, że złapał stopa do samej Polski, co skłania Alexa do snucia marzeń o podobnym zbiegu okoliczności. Wiemy już na pewno – jutro z samego rana ruszamy na wylotówkę ze Skagen i próbujemy łapać szczęście do Kopenhagi, a nóż widelec uda się też dotrzeć do Polski?
Pogoda w Danii nie rozpieszcza
K. Pawełczyk

Szósta rano. Budziki rozbrzmiewają pieśń powrotu. Dawno nie było mi tak ciężko wstać. Jasiek swoje problemy ze wstawaniem zasłania moją osobą- że niby nie ma jak wstać, kiedy ja leżę na skraju koi. W końcu targany poczuciem misji dnia dzisiejszego zbiera się do łazienki. Ja daje sobie jeszcze dziesięć minut na doleżenie i zabieram się za wykładanie śniadania na stół. Wszystko idzie nam całkiem sprawnie – nie ma co przedłużać pożegnania z łódką. Poza tym szanse na złapanie stopa zmniejszają się z każdą minutą zwłoki. Zarzucam nieludzko ciężki plecak na ramiona i modlę się by dojść jak najszybciej na skraj miasteczka.  Chłopaki włączyli szósty bieg, podczas gdy ja ledwo człapie pod ciężarem dobytku spakowanego na miesiąc. Mimo szczerych chęci jestem krok za nimi. Na szczęście marsz ograniczył się do ok. kilometra, po którym znaleźliśmy idealne miejsce do łapania stopa- wylotówka z miasta i zatoczka – czego chcieć więcej? W milczeniu rozważam czy trójka do dobra liczba do łapania okazji. Wydaje mi się, że niekoniecznie ale jako niedoświadczona stopowiczka zachowuje te czarne myśli dla siebie. 
Katarzyna Pawełczyk

niedziela, 28 sierpnia 2016

Witaj Skagen!



3.08.2016
Walka z zasypiającym w każdej pozycji organizmem jest karkołomna. Przejęcie kontroli nad opadającymi powiekami wymaga ogromnego skupienia i heroizmu wręcz. Z trudem zakładam sztormiak i wychodzę na pokład przygotować się do wejścia do portu. Skagen z morza robi na mnie raczej kiepskie wrażenie – przemysłowy, ogromny port bez duszy. W blasku poranka robiący raczej niegościnne wrażenie. W pierwszym miejscu, w które celuje Alex znajdujemy zakaz cumowania. Trzeba płynąć głębiej. Kolejny strzał okazuje się już tym trafnym. Kiedy cumy starannie oplotły polery, słyszę z tyłu ciche „udało się”, a w oczach kapitana pojawia się iskra ulgi i cień zmęczonego uśmiechu. Biegnę na poszukiwanie toalety, a po dotknięciu stopami lądu budzi się mój biedy żołądek okrutnie ściśnięty i przyklejony do kręgosłupa. Ostatnia próba przyjęcia pokarmu skończyła się natychmiastowym skuleniem do pozycji embrionalnej. Przezornie ugotowałam przed przelotem obiad, ale kiedy próbowaliśmy się w nocy z Jaśkiem do niego dobrać, okazało się to prawie niemożliwe. Jasiek po pierwszej łyżce zrobił się zielony i wrócił do legowiska między koją nawietrzną a stołem. Teraz boleśnie odczuwam konsekwencje postu, które próbę zjedzenia sucharka czynią nie lada wyzwaniem. 
Tak stoimy, załogo
J. Chudzik
 Wreszcie nadchodzi wyczekiwany przez wszystkich moment – możemy iść spać. Nikomu nie przeszkadza, że musimy się gnieść całą czwórką w mesie, bo na dziobie mamy aktualnie basen. Padamy jak muchy, pogrążając się w regenerującym śnie. Pierwsze próby zejścia z koi podejmowane są około pierwszej po południu. Pionierem jest Staszek, który zaraz po obudzeniu zaczyna organizować sobie transport do Polski, nie oglądając się na nas. Team spirit dzielnie utrzymywany do tej pory, zaczyna szwankować. To, że nie popłyniemy w dalszy rejs każdy przeczuwał podskórnie, a mimo to mamy z Jaśkiem lekki niesmak, że Staszek bez słowa i nie oglądając się na nas chce uciec możliwie daleko i zdecydowanie jak najszybciej od łódki. W sumie mu się nie dziwie i też nie wyobrażam sobie porywania się na kolejny tego typu przelot, a prognozy są bezlitosne na najbliższe dni. Jednak uważam, że wszelkie decyzje powinny być podejmowane wspólnie – w końcu jesteśmy załogą i powinniśmy nią pozostać na dobre i na złe. Być może jestem tak wyczulona na tym punkcie po zdarzeniach na Teneryfie. Staszek podjął już nie tylko decyzje ale i kroki, więc kiedy spotykamy się w mesie, komunikuje nam tylko co nastąpiło. W trójkę poprowadzenie tej krypy sponiewiera nas jeszcze bardziej, więc ta opcja nie wchodzi w grę. Możemy jeszcze płynąć z powrotem do Fredrikstad w asyście sympatycznego Norwega, który stoi obok nas i proponuje wszelką pomoc w miarę swoich możliwości. Niestety nawet przy takim rozwiązaniu brakuje nam rąk na pokładzie. 
Trudne rozmowy, trudne decyzje, trudne suszenie dobytku
J. Chudzik
 Przedstawiamy Alexowi  nasze racjonalne argumenty przemawiające za zakończeniem rejsu w tym miejscu i momencie. Alex z poważną miną, skrywającą rozczarowanie, wściekłość i żal oznajmia, że on się dostosuje do naszej decyzji, bo ma to być rejs, który będzie się mieścił w definicji przyjemności a nie kolonii karnej. Zaimponował mi tym – widzę, że bardzo chciałby kontynuować rejs, ale nie próbuje na nas wpływać, czegokolwiek nam wyrzucać czy próbować manipulować. Ze sceny morskiej schodzi niepokonany, wręcz przeciwnie - rozsądek, który tak wiele go kosztuje, czyni go absolutnie wygranym. W końcu nie sztuką jest świadomie porwać się na całkiem realne niebezpieczeństwo, sztuką jest podejmować słuszne choć szalenie trudne decyzje. Staszek załatwił sobie transport do Polski, nasza trójka pozostaje bez transportu i bez planu. Na razie wiemy tylko, że zostaniemy jeszcze co najmniej jeden dzień w Skagen, a potem… a potem się zobaczy. Dzwonimy do właściciela jachtu, który nie ma nam nic do powiedzenia poza skromnym „przepraszam”. Procedura pozostawienia tu jachtu na zimę zostaje uruchomiona i s/y Linnea przestaje być naszym problemem. 

Katarzyna Pawełczyk

piątek, 26 sierpnia 2016

Jacht widmo



3.08.2016
Z nienacka przychodzi kolejna fala zmęczenia i osłabienia. Nic dziwnego – zbliża się noc, nie jadłam nic od piątej nad ranem, a to co zjadłam wtedy, skrupulatnie usunęłam z żołądka. Jestem wściekła na tak radykalną reakcję organizmu na opary diesla serwowane w solidnym rozkołysie. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś takiego, co by mnie wyłączyło ze służby na pokładzie. Jasiek patrząc na moją wątłą sylwetkę i bladą twarz, każe iść pod pokład się położyć. Nie próbuje protestować, choć jest mi wstyd, że moja przydatność zmierza do zera dzisiejszego dnia. Budzą mnie odgłosy licytacji w kokpicie. A licytacja dotyczy wyboru nieszczęśliwca, który zejdzie pod pokład i spojrzy na nawigację, podając przy tym kilka przydatnych informacji. Chcąc odkupić swoje grzechy wcześniejszego zejścia z wachty i czując się znacznie lepiej, oferuje że zostanę nawigatorem do samego portu. Chłopaki przyjmują moją propozycję z nieskrywaną radością. Laptop nieco zamókł, co czyni obsługę touchpada i ekranu dotykowego nie lada wyzwaniem. Kiedy ja podaje koordynaty i wskazówki nawigacyjne, z kokpitu do ciepłej koi zostaje oddelegowany Staszek z objawami wczesnej hipotermii. Robi się mocno przytulnie, żeby nie powiedzieć ciasno jak diabli, ale przecież komfort czy też jego brak to teraz najmniejszy problem. Na górze Alex z Jaśkiem dzielnie walczą o przetrwanie na gęsto utkanym statkami Skagerraku. Nie mamy świateł nawigacyjnych, bo na chwilę przed zmierzchem mieliśmy mały pożar instalacji elektrycznej i akumulatory zostały odłączone ze względów bezpieczeństwa. Generalnie jesteśmy łódką widmo. Podziwiam z dołu determinacje panującą na górze i staram się być pomocna, co jakiś czas dając wskazówki nawigacyjne i mile dzielące nas od Skagen.  Staszek, nie wiem czy do siebie czy do mnie, szepcze że to koniec rejsu. Ja wyliczam, że przy takim kursie i prędkości, ewentualny koniec rejsu w Danii nie jest wcale tak bliską perspektywą. Oczy same mi się zamykają, a upionizowanie się do pozycji siedzącej wymaga ogromnego wysiłku. 
Nieprzewidywalny silnik nie zawiódł w najwrażliwszym momencie
J. Chudzik

W końcu pada długo wyczekiwany pomysł odpalenia silnika- wprawdzie nikt nie ma nadziei, że ruszy, niemniej próbować warto. Kiedy działka Staszka pojawia się na tapecie, od razu wyskakuje on z koi i zarządza procesem wskrzeszania. O dziwo udaje się go odpalić za pierwszym razem. Wprawdzie przy akompaniamencie duszenia i krztuszenia, ale to przy efekcie końcowym nie ma już żadnego znaczenia. Alex z ogromną ulgą i radością porzuca koncepcje podejść na żaglach do duńskiego portu, nad którymi myślał od dobrych kilku godzin. Od spokojnego snu dzielą nas jeszcze około dwie godziny, ale już nikt nie ma wątpliwości, że ten mały koszmar skończy się dobrze.  
Katarzyna Pawełczyk

czwartek, 25 sierpnia 2016

Pompuj zęzę!



Wreszcie pierwsza wachta dobiegła końca. Czym prędzej schodzę pod pokład do komory gazowej, by oddać się w objęcia Morfeusza – ostatnia nadzieja w uleczającym śnie. Zawijam się szczelnie w śpiwór i staram nie myśleć o odurzających oparach wydobywających się z pod gretingów. Udaje mi się nawet zasnąć snem lekkim, acz wystarczającym na delikatną regeneracje. Cztery godziny odpoczynku mijają zdecydowanie za szybko. W pozycji embrionalnej pod śpiworem czyje się już całkiem nieźle, jednak próby pionizacji przyprawiają mnie o ścisk żołądka. Wskakuje szybko w sztormiak i udaje się czym prędzej do kokpitu na kolejną porcję świeżego powietrza. Siły, które nabrałam podczas leżakowania, opuszczają mnie natychmiastowo. Zsuwam się na burtę i zasypiam niepostrzeżenie w pozycji, w której normalnie ciężko by mi było usiedzieć. Jedna z większych fal budzi mnie w sposób brutalny i daleko wykraczający poza dobre maniery. Czuje jak maleńka ale wystarczająco zimna strużka spływa mi pod wszystkimi warstwami ubrań, powodując wyjątkowo nieprzyjemny dreszcz. Staszek, przemoczony i zziębnięty w końcu zdobywa się na heroiczną próbę zejścia na dół. Jednym skokiem osuwa się w przestrzeń między koją nawietrzną a stołem. Ja z kolei zajmuje jego miejsce. 
Klasyczna, drewniana, nieprzygotowana...
J. Chudzik

Próbuje się zebrać na tyle by zmienić Jaśka za sterem i wtedy na pokład wdziera się gigantyczna fala, rodem z filmików z Volvo Ocean Race, które do tej pory podziwiałam na youtube. Zalewa doszczętnie cały pokład, wdziera się bezpardonowo do mesy i każdej zęzy, zalewa dziób i pozostawia wrażenie jakbyśmy właśnie walczyli o życie na oceanie południowym, a nie płynęli w ciężkich ale stabilnych warunkach do Skagen. Wszelkie objawy osłabienia znikają w mgnieniu oka, rzucamy się z Jaśkiem do ręcznej pompy zęzowej. Pompuje ile fabryka dała w wątłych mięśniach, a chłopaki ze zdziwieniem wychylają głowy w zejściówce.
- co to ku**a było?!
Potwierdzamy, to wszystko co znajduje się na youtube nie jest wytworem wyobraźni i photoshopa autorów filmików, a absolutną rzeczywistością. „Just another day at office”  - cytujemy z uśmiechami na twarzach hasło z rewelacyjnego filmiku, oczywiście z Volvo.  Humory dopisują po takim skoku adrenaliny, choć nie na długo. Jasiek rzuca prośbę pod pokład o sprawdzenie poziomu wody w zęzach. Niestety odbija się ona o mur choroby morskiej, szczelnie oplatający chłopaków. Chwilę później Alex wbiega do kokpitu po raz kolejny wyganiać demony w dantejskich scenach. Kiedy jednak okazuje się, że wysiadły nam pompy zęzowe i woda w błyskawicznym tempie podchodzi do gretingów, dzielny kapitan w mgnieniu oka zapomina o swoich dolegliwościach morskich i rzuca się po wiadro i pięciolitrowe baniaki. Staszek zrywa się jak oparzony i odruchowo zanurza wszelkie dostępne naczynia w zęzie skrupulatnie wypełnionej morską wodą. Wściekłe fale nie ułatwiają zadania. Idzie wiadro za wiadrem i pompa ręczna. Mobilizacja na pokładzie sięga zenitu. Sytuacja robi się poważna. Kolejne wiadra w szaleńczym tempie idą za burtę, a wody wcale nie ubywa. Staszek nalega byśmy wezwali pomoc i poprosili o asystę do Skagen. Alex go uspokaja, tak jak prawdziwi kapitanowie zwykli robić i obiecuje, że wrócimy do tematu kiedy tylko woda w zęzach zostanie wybrana. Walczymy dłuższą chwilę, rozpaczliwie próbując uruchomić elektryczne pompy w między czasie. W końcu łaskawie podejmują współpracę i sytuacja daje się względnie opanować. Poczucie ulgi pokryło pokład i pomysł wzywania pomocy zostaje odroczony. Chociaż nawet gdybyśmy chcieli już teraz zaraz ją wezwać, to byłoby to niemożliwe ze względu na kiepski zasięg ręczniaka UKF i zupełną pustkę na akwenie. 

O poranku zobaczymy ląd. Musimy.
J. Chudzik
W głowie pojawia mi się bardzo nieprzyjemna refleksja – gdybyśmy poszli teraz na dno, to odbyło by się to w ciszy, samotności, bez świadków i jakiejkolwiek nadziei na pomoc. Nikt by nie wiedział, że gdzieś między Morzem Północnym a Bałtykiem czwórka dzielnych, choć być może nie do końca rozsądnych żeglarzy potrzebuje pomocy. Po prostu zgasło by dla nas światło, a świat toczyłby się niewzruszenie dalej. Dopiero zmartwieni rodzice podnieśli by alarm po kilku dniach bez kontaktu z nami, jednak wtedy byłoby już za późno na cokolwiek... Czarne scenariusze przerywa ta moja absolutna pewność, że morze mnie nie skrzywdzi i stuprocentowe, choć nieuzasadnione  przekonanie, że bezpiecznie dotrzemy do portu tej nocy. 
Katarzyna Pawełczyk

wtorek, 23 sierpnia 2016

W oparach diesla i objęciach choroby morskiej



Intuicja morska każe mi szybko zjeść swoją porcję i oddelegować się do pokładowych obowiązków lub koi, jeśli kapitan uzna że to nie moja wachta będzie tą rozpoczynającą rejs. Siadam skulona w kokpicie, a Jasiek rzuca błogosławione pytanie o konieczność bycia na pokładzie nas wszystkich, na które pada jeszcze bardziej błogosławione pozwolenie na powrót do spania dla mnie i niego. Niestety fale stają się coraz zajadlejsze w miarę zbliżania się do otwartego morza. Z głębokiego snu nici. Na szczęście wykształciłam w sobie ostatnio umiejętność zapadania w świadome, acz dające wytchnienie drzemki. Leżę zatem w delikatnym letargu zastanawiając się nad własnym samopoczuciem i z zadowoleniem stwierdzam, że po chorobie morskiej póki co ani śladu. Radość zwycięstwa była jednak zdecydowanie przedwczesna. Jakiś straszny diabeł podkusił mnie by na czterdzieści minut przed wachtą pójść do mesy na pogaduchy z Jaśkiem, który ze spaniem miał ewidentne problemy. W mesie rozchodziła się ostra woń diesla, drażniąca nie tylko drogi oddechowe ale także wystawiony na morską próbę żołądek. Po niecałych dwudziestu minutach poczułam silną potrzebę wyjścia na pokład. W błyskawicznym tempie wskoczyłam w sztormiak i zajęłam miejsce w kokpicie, oddychając głęboko. Żołądek miał mi ewidentnie za złe inhalacje paliwem, bo standardowa procedura łapczywego wciągania świeżego  powietrza nie przynosiła oczekiwanej ulgi. 
Wypływamy skoro świt
J. Chudzik

Przez głowę przebiega mi myśl, że to może być właśnie mój debiut z chorobą morską w pełnej krasie. Staszek już wisi za burtą, a Alex zaraz po skończonej wachcie zbiega pod pokład, by zająć strategiczną pozycje przeciwchorobową  na koi. Za sterem siada Jasiek. Nawet on, morski twardziel, ma niewyraźną minę. Morze bujało coraz bardziej, a spod pokładu co chwilę dochodziły okrutne zapachy. Jasiek dżentelmeńsko proponuje mi przejęcie steru, co zawsze powoduje ulgę w cierpieniach morskich. Odrzekam, że zaraz wezmę ale muszę kontrolnie przesiąść się na burtę zawietrzną. Nie minęło dziesięć minut, kiedy mój pierwszy pawik pofrunął z gracją za burtę. Cieszę się jak małe dziecko – zarówno z poczucia ulgi, jak i z faktu, że to nie byle co, a samo Morze Północne mnie sponiewierało. Chwilę później na szczupaka wybiega spod pokładu Alex, szybko podstawiam mu wiadro i czuje mocarny uścisk na udzie, nieco powyżej kolana. Kapitan zaczyna wyganiać demony, jednocześnie zgniatając mi nogę – skąd w takim momencie tyle siły w tym chłopaku?! Taki styl rzygania bawi mnie niemiłosiernie, a że sama przed chwilą oddawałam hołd Neptunowi, to śmieję się bez skrępowania – tak jak pozostali zresztą. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Po zakończonych egzorcyzmach Staszek odbiera wiadro z zawartością i wprawnym ruchem wylewa zawartość za burtę. 

- Kasia to przynajmniej rzyga jak dama – komentuje, naśladując moje kocie ruchy na burcie.
- a ja mam teatralną wersję choroby morskiej – odcina się trochę zakłopotany Alex.

A więc każdy ma swój styl… Każdy poza Jaśkiem, który stwierdza, że w tych warunkach nie może ulec chorobie choćby nawet bardzo chciał, bo został jedynym w miarę kontaktującym człowiekiem na pokładzie.   W międzyczasie okazuje się, że wczorajsze łatanie jachtu na niewiele się zdało – fale zalewają nas w każdej minucie, a wraz z nimi pod pokład dostają się ogromne ilości wody. Pompy zenzowe pracują bez wytchnienia, a my decydujemy się na rozwiązanie z zastosowaniem „ciepłej koi”- jedna koja (pada na Jaśkową) musi pozostać sucha i ciepła niezależnie od tego by się działo. W praktyce oznacza to, że nie wolno się tam położyć, czy nawet usiąść w mokrych ciuchach, czy nie daj Boże w sztormiaku. Pierwszy z ciepłej koi korzysta pomysłodawca – Alex. Staszek nieugięcie pozostaje na pokładzie, co rusz wychylając się za relingi. Przejmuje ster w nadziei, że resztki choroby morskiej pójdą w zapomnienie. Niestety opary diesla, który w magiczny sposób ucieka nam do zenzy unoszą się w powietrzu, skłaniając mój żołądek do ponownej analizy jego składu. 
Pierwsza wachta melduje się na pokładzie
J. Chudzik

- podaj mi wiadro – rzucam niby od niechcenia do Jaśka. 
Czujnie pyta czy mnie nie zmienić w tej sytuacji. Twardo odpowiadam, że nie ma w zupełności takiej potrzeby, bo damy nie haftują do nie porcelanowych wiader – wywołuje tym śmiech na pokładzie i delikatne rozluźnienie atmosfery. Nie mniej żołądek potraktował to jak wyzwanie. Ja z kolei potraktowałam jak wyzwanie trzymanie kursu i zwracanie w tym samym momencie i… oboje podołaliśmy postawionym wyzwaniom.  Zrobiłam co miałam zrobić i dalej, jak gdyby nigdy nic płynęłam wyznaczonym kursem. Postanowiłam jednak już więcej nie rzygać w tym rejsie – pierwszy raz ok, kiedyś musiał nastąpić. Do wiadra za sterem ok  – nie lada to umiejętność w żeglarskim cv, no ale ile można? Dosyć. Zawsze ceniłam w sobie dotrzymywanie danego słowa, tak więc na dwóch razach się skończyło, co jednak nie przyniosło mi spodziewanej ulgi w katuszach jakie mnie dopadły. Tak mocnej choroby morskiej nie miałam jeszcze nigdy, osłabienie potęgował dodatkowo podtrzymywany z przymusu post. Z każdą chwilą czułam się coraz słabiej, a jakby tego było mało mój sztormiak był na granicy przemakalności. 
Katarzyna Pawełczyk