niedziela, 28 lutego 2016

W noc ciemną płyniemy…



Wracamy do mariny z fatalnymi wiadomościami. Musimy raz jeszcze w tym rejsie rzucić cumy i szukać schronienia w oddalonej o 6 mil Benalmadenie, oczywiście bez gwarancji, że i z tej mariny nas bezceremonialnie nie wyrzucą. Załogom miny rzedną wprost proporcjonalnie do wypowiadanych słów. Nadzieja na oddelegowanie okrutnego zmęczenia i radość z bezpiecznego zakończenia rejsu pryskają znacznie szybciej niż dobry sen po interwencji budzika. Zdenerwowani, zmęczeni, skołowani przygotowujemy się do odejścia od kei. Nasi znajomi policjanci pilnują byśmy przypadkiem nie zrezygnowali z wykonania nakazu wyjścia w morze i czekają aż nie znikniemy za zakrętem kanału portowego, co rozwściecza nas jeszcze bardziej. O ile przez cały rejs zachowywałam względny spokój, jakiego wymaga funkcja kapitana, o tyle teraz nerwy mi puściły zupełnie. Przeklęłam srodze hiszpański naród i hiszpańską kulturę portową, wylałam potok mocnych słów patrząc za rufę i stwierdziłam, że dopiero po tym oczyszczającym obrządku mogę dojść do siebie.
Noc jest najczarniejsza ze wszystkich dotąd, mimo ogromnej łuny miejskich świateł bijącej od tak bliskiego brzegu. Przed dziobem niewiele widać, za rufą w ciemnościach majaczy jacht Doroty. Złą atmosferę rozładowują kanapki i ciepła herbata. Po niecałej godzinie panuje już zupełny spokój, płyniemy przed siebie do kolejnego portu – miejmy nadzieje ostatniego. Robimy swoje, dokładnie tak jak przez ostatnie cztery noce. Schodzę pod pokład przestudiować locję. Zapamiętuje wszystkie istotne wskazówki z ogromną mielizną u wejścia do portu na czele. W gardle drapie coraz bardziej i złe samopoczucie ubarwiają oznaki, niechybnie zbliżającej się choroby. Jednak na razie skupiam się tylko na bezpiecznym doprowadzeniu załogi i jachtu do końca. Ostatecznego i niepodważalnego końca rejsu.
Benalmadena okazuje się być ogromną mariną. Zaraz przy wejściu znajduje się stacja benzynowa. Jacyś ludzie machają do nas i krzyczą coś po hiszpańsku. Kiedy pytamy o  angielski oczywiście udają, że nie potrafią się nim posługiwać. Płyniemy więc w głąb basenu portowego, lekceważąc okrzyki z nabrzeża. Po raz kolejny udaje nam się elegancko zaparkować. Poprawiamy cumy, kiedy z prędkością co najmniej nierozsądną, nadjeżdża na keję samochód obsługi portu. Jak się okazuje są to ci sami ludzie, którzy machali do nas przy wejściu i krzyczeli po hiszpańsku. Sytuacja w zasadzie robi się analogiczna, poza małym szczegółem – nagle dostali olśnienia językowego i przemówili po angielsku. Komunikat był nam już doskonale znamy – nie możemy tutaj stać. Byłam gotowa zabić ich spojrzeniem, na co szybko zareagowali zaproszeniem na nabrzeże przy stacji benzynowej, gdzie będziemy mogli stać do rana i poczekać na pełen check-in. Jak na rejs, w którym zatrzymywaliśmy się tylko raz, to solidne przeszkolenie z manewrówki portowej nas spotyka.
- Cumy rzuć – mówię już bez przekonania i z całych sił próbując ukryć obecną w głosie irytacje. 

Rutynowy już manewr odejścia od kei wykonujemy sprawnie, próbując zatrzymać resztki skupienia. Przy stacji stajemy longiem. Kiedy wszystkie cumy i szpringi są już na polerach i zostaje tylko ustawić ładnie jacht, loża ekspertów na kei zaczyna wydawać polecenia mojej załodze wprowadzając totalny chaos i zamieszanie do ostatniego manewru. Nerwy ostatecznie mi puszczają i pierwszy raz w tym rejsie podnoszę znacząco głos, przywołując do porządku całą gromadkę i przypominając im kto tu jest kapitanem i kto wydaje polecenia. Załoga patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem i szybko wraca na stanowiska, a loża ekspertów w mgnieniu oka znika z tej części nabrzeża, na której Kapitan Katarzyna wydaje ostatnie dyspozycje dotyczące wybierania i luzowania poszczególnych lin. W końcu udaje nam się ustawić należycie jacht i pada, tym razem ostatnie „tak stoimy”. Atmosfera natychmiast się poprawia i rozluźnia – wszyscy zapominamy o ostatnim incydencie i ze spokojem siadamy w kokpicie otwierając cudownie chłodne butelki, idealną nagrodę za trudy ostatnich czterech dób w morzu. 

Wreszcie w porcie...
P. Maindok
Czekamy już tylko na Krzyśka i Biegana, którzy ciągle jeszcze przemierzają ciemną noc. W drodze do Benalmadeny są również załogi z następnego etapu, które będziemy gościć tej nocy na jachtach, póki nie zdamy naszych małych światów w kolejne dobre ręce.
Kiedy wszyscy są już na miejscu, dobre nastroje ostatecznie zwyciężają batalie ze zmęczeniem i rozdrażnieniem. Udało się bezpiecznie zakończyć rejs.

Zawsze bardziej doświadczeni kapitanowie mówili mi, że najcięższy sztorm nie jest tak niebezpieczny jak rozluźnienie towarzyszące końcówce rejsu. I o ile nigdy nie podważałam tej tezy, o tyle dopiero podczas tego rejsu boleśnie przekonałam się o jej absolutnej słuszności. Miałam już zdawać jacht następnemu kapitanowi, pod pokładem został tylko mój podręczny plecak, po który chciałam szybko zejść by nie trzymać następnej załogi na kei. Beztrosko wbiegłam na pokład, postawiłam nogę na szczycie zejściówki i poczułam jak tracę równowagę. Złapałam suwklapę, która podczas całego rejsu stawiała nieziemski opór każdemu kto chciał ją odsunąć, w nadziei że uda mi się zatrzymać właśnie na niej. Oczywiście suwklapa w przypływie złośliwości odsunęła się jak po maśle, a ja spadłam z samej góry, zahaczając kręgosłupem o kilka schodów wprost na cztery litery. Czułam jak przeszywający ból wypełnia całe moje ciało bez wyjątku. Przed oczami zrobiło mi się ciemno, sama już nie wiem czy od łez czy z bólu. Przez chwilę miałam wrażenie, że już nigdy nie zdołam się podnieść z podłogi. Dzięki Bogu, Dorota zachowując zimną krew zabrała mnie do szpitala i zorganizowała dostarczenie mojego bagażu na lotnisko – za kilka godzin miałam wracać do Polski. Diagnoza nie napawała optymizmem, choć biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności tego spektakularnego lotu i tak była najlepsza z możliwych – złamanie kości ogonowej.

Żaden sztorm do tej pory mnie tak nie sponiewierał jak cudowne rozluźnienie, towarzyszące kończącemu się rejsowi…
Katarzyna Pawełczyk

wtorek, 23 lutego 2016

Bye, bye Malaga!



Wbrew obawom, do portu kończącego naszą przygodę będziemy wchodzić przed zachodem słońca w nadspodziewanie dobrych humorach. Wprawdzie w locji przestrzegają przed, lekko mówiąc, niegościnnością tutejszych władz portowych, ale któż by się tym przejmował, skoro po tak ciężkich przeprawach udało nam się dotrzeć na czas do Malagi – przecież już nic złego się stać nie może. Na wyznaczonym kanale wywołujemy upragnioną marinę. Cisza przeplata się z hiszpańskimi zaklęciami. Na próbę porozumienia się w języku angielskim, nasi potencjalni gospodarze reagują stwierdzeniem „no English” i najprawdopodobniej wyłączeniem radiostacji. Postanawiamy się jednak nie zrażać tą barierą komunikacyjną. Wpływamy do kanału portowego, rozglądając się za miejscami nadającymi się do zaparkowania. 
Przemysłowe oblicze Malagi
P. Maindok

Wreszcie jest! Miejska marina, ukryta na końcu długiego kanału, pachnącego ze wszech miar przemysłem, promami pasażerskimi i surowością. Z trudem udaje nam się znaleźć wolne miejsca przy jachtowym nabrzeżu. Po zgrabnym wciśnięciu się pomiędzy dwie, drogo wyglądające jednostki, zauważam brak jednego z muringów. To nic – myślę – jakoś sobie poradzimy.
- Cumy na ląd!
Załoga uwija się przy ostatnich manewrach nadzwyczaj energicznie. Wychodzę na keję. Rozmawiam z Dorotą. Za plecami słyszę ciche przekleństwa i głośne narzekanie – nasz jedyny muring jest kompletnie obrośnięty glonami, muszlami i innym morskim bogactwem dennym, które zdecydowanie utrudnia jego wybranie. Cała procedura rozciąga się grubo ponad standardowy czas cumowania i gdyby nie zmęczenie, lądowa radość i ulga, że udało nam się wreszcie dopłynąć, pewnie zaczęłabym poganiać kochaną załogę w stylu iście kapitańskim. Zamiast przybierać jednak surową postawę, po chwili pękam ze śmiechu – z każdym centymetrem liny, rośnie też ilość skarbów kurczowo się jej trzymających,  ktoś rzuca z kokpitu, że dziś na kolację zaserwuje mule a’la muring, a mina Piotrka łączy w sobie obrzydzenie, rozbawienie i wysiłek, co daje naprawdę niesamowitą mieszankę. Nagle Andrzej i Piotrem zaczynają się aż krztusić ze śmiechu – biegnę na dziób i po chwili sama zanoszę się aż do łez. Jak się okazało, to nie muring a stara cuma, której koniec chłopaki właśnie wyciągnęli na pokład!
- Cumy rzuć!
Wypływamy z naszego miejsca, z którym tak długo się szarpaliśmy. W kokpicie unosi się zapach rodem z porciku rybackiego o świcie. Na szczęście jest jeszcze jedno wolne miejsce, tuż obok Doroty. Tym razem cały manewr kończy się błyskawicznie i pada długo wyczekiwane, sakramentalne „tak stoimy!”.

Lądowe selfie!
P. Maindok
Załogi rozpierzchły się na oględziny najbliższej portowej okolicy. My zaś z Dorotą udałyśmy się na swoje łódki na wytęskniony prysznic. Nie zdążyłam się jeszcze dobrze rozebrać, gdy hiszpańska inkwizycja, głosem nie znoszącym sprzeciwu, kazała wyjść na pokład w trybie pilnym. Szybko zarzuciłam na ramiona bluzę i wyskoczyłam jak oparzona na keję. Portowa policja stanowczo i bezwzględnie, a jakże, po hiszpańsku coś próbuje nam zaciekle tłumaczyć. Bez większych nadziei, próbujemy przejść na język powszechnie uznany za międzynarodowy. O dziwo udaje się Hiszpanom wrzucić co dziesiąte słowo w swej przemowie po angielsku. Nagle świat zaczyna nam wirować przed oczami – komunikat stał się jasny – nie możemy pozostać w porcie. Bezceremonialnie i bez emocji wyrzucają nas z bezpiecznego azylu i każą wyjść w morze. Wszelkie błagania, tłumaczenia i apele na nic się nie zdają. Niemniej w przypływie litości policjanci postanawiają nam pomóc i zawieźć nas na rozmowę do prywatnego jachtklubu, gdzie być może będą dla nas miejsca. W tym czasie na kei pojawiają się nasze załogi. Ich miny, kiedy panie kapitan bez słowa są zabierane radiowozem na sygnale w nieznanym kierunku, można zakwalifikować do kategorii „bezcennych”.
Wizyta w jachtklubie nie przyniosła niestety rezultatu – tu również zatrzymać się nie możemy. Na szczęście rozmawiamy z dziewczyną, która mówi biegle po angielsku i w ramach żeglarskiej przysługi dzwoni do portu oddalonego o jakieś 6 mil z zapytaniem czy tam możemy się udać. Przez chwilę serca podchodzą nam do gardeł, bo jeśli tam również zabraknie dla nas miejsca, to… nie mamy gdzie się podziać. W praktyce oznaczałoby to konieczność wyjścia w morze i tułania się nie wiadomo gdzie, licząc na boską ingerencję, bo w promieniu kilkunastu mil nie było już żadnej mariny.
 Katarzyna Pawełczyk

wtorek, 16 lutego 2016

Plażing, flaucing i morskie spotkania



Ląd złudnie zbliża się do naszych burt. Delikatne poczucie ulgi krząta się z tyłu głowy. Mimochodem, ale z zaciekłą częstotliwością sprawdzamy zasięg naszych telefonów w potężnej nadziei na choćby maleńki kontakt ze światem. Odruchowo sięgam po radio, wywołując standardowe: „AGH, AGH, AGH, Kasia prosi” bez większej wiary w sukces nawiązania kontaktu radiowego. I nagle, budząc zdziwienie i niemal euforię, da się słyszeć niewyraźny głos Doroty! Z dziecięcą radością wymieniamy doświadczenia i informacje z ostatnich trzech dni. Zanoszę radosną nowinę na pokład. Wszystkie czarne chmury w mojej głowie zostały rozgonione bez cienia wątpliwości. Dobre humory powracają, mimo zbliżającego się zmierzchu i zupełnie gasnącego wiatru. 
Do lądu coraz bliżej
P. Maindok

Tej nocy będę spokojna. Informuję wachtę, że kładę się spać w mesie i przypominam o standardowej procedurze budzenia w razie jakichkolwiek wątpliwości. Nadzieję na spokojny sen rozwiewa jednak ból głowy i nasilający się kaszel. Piotrek oferuje mi zestaw medykamentów, a ja uprzedzona do zażywania czegokolwiek czekam do ostatniego właściwego momentu, co jak się potem okaże jest strzałem w kolano… 
Hiszpańskie wybrzeże
P. Maindok

O wschodzie słońca wychodzę na pokład, nie mogąc zasnąć przez czającą się chorobę. Wieczorem będziemy już w Maladze. Z jednej strony ogromnie się z tego cieszę, z drugiej trzeba będzie zejść na ląd i wrócić do rzeczywistości, a to nawet w najcięższych rejsach budzi swego rodzaju niechęć. Nie lubię pożegnań, zwłaszcza z morzem. 
Ciepło, cieplej, gorąco!
P. Maindok

Flauta złapała nas na dobre – wiatromierz nie może zdecydować się między zerem a dwoma, w porywach trzema węzłami. Akompaniament silnika będzie towarzyszył nam do samego końca. Podziwiamy hiszpańskie wybrzeże skąpane w porannym słońcu, a kolejna wachta krząta się w kambuzie, żeby zdążyć ze śniadaniem na czas. Dziś szefowie kuchni polecają sałatkę, wybór serów i regionalną wędlinę. Cała załoga zasiada w kokpicie, snując marzenia o portowych przyjemnościach w postaci prysznica. Dzień zapowiada się wyjątkowo ciepły. Jeszcze przed południem standardowe ciuchy zamieniamy na bikini i krem do opalania. Pokład zamienia się w najlepszą plażę na całym Morzu Śródziemnym. Błogostan i słodkie lenistwo zapadły na dobre.
Na dobry początek dnia...
K. Pawełczyk

Pora na ostatni popis kulinarny w rejsie, czyli tradycyjną szarlotkę morską, bez której już od ponad roku nie mógłby się odbyć żaden z moich rejsów. Oczywiście do pieczenia smakołyku zaangażowana jest cała załoga, która niezwykle starannie wykonuje wszelkie szarlotkowe zadania. Zapachy dochodzące z piekarnika powodują jeszcze większy przypływ endorfin i innych hormonów szczęścia. Zasłużona nagroda za 4 doby w morzu zostaje skonsumowana natychmiastowo i z pełnym zadowoleniem pałaszujących. 
Szarlotka morska
P. Maindok

Koło południa kontaktujemy się z Dorotą, która zamiast płynąć od razu do Malagi, urządza swojej załodze kąpielisko na środku morza. Zupełny brak wiatru i totalnie gładkie morze pozwalają na zatrzymanie się w miejscu bez użycia kotwicy. 
Dorota na horyzoncie!
P. Maindok

Po około godzinie doganiamy Dorotę i „parkujemy” obok niej. Chłopaki z jej załogi postanawiają dokonać abordażu na nasz pokład. Daje się słyszeć wielki plusk wodnego desantu i za chwilę mamy gości na pokładzie. Próbujemy negocjować wymianę zakładników na jakieś cenne towary, niestety nie mają nic ciekawego do zaoferowania, więc puszczamy wolno intruzów, okazując łaskę i dobroć serca.
Zakładnicy zostali łaskawie wypuszczeni
P. Maindok

Do Malagi płyniemy już razem – szczęśliwi, beztroscy, nie mający jeszcze pojęcia, że nie dane będzie nam w Maladze pozostać.
Katarzyna Pawełczyk

środa, 10 lutego 2016

Mayday relay i popisy kulinarne



Część załogi wraca do żywych po niemiłym spotkaniu z chorobą morską, choć na kwestie żywieniowe dalej patrzą z nutą niepewności. Ci, którzy na pokładzie spędzili godziny nadliczbowe wykazują zgoła przeciwne nastroje. Niedobór snu uzupełniamy nadmiarem kalorii. Jak się okazuje niemożność zejścia na ląd i gasnący wiatr wzbudzają w wilkach morskich niespotykane pokłady kulinarnej ( i nie tylko) kreatywności. Jako pierwszy, ze swoimi kambuzowymi talentami ujawnia się Andrzej. Po standardowym jachtowym obiedzie, przebąkuje coś o kawie. Wedle zasady życzenie kapitana jest dla nas rozkazem natychmiastowo otrzymuje informacje z kambuza, że woda jest już wstawiona. Cudowna załoga! Po pięciu minutach oczekiwania, biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności łagodzące – nasza kuchenka nie jest niestety tygrysem w kwestii szybkości gotowania nań posiłków, zaczynam się niepokoić o ukochany, aromatyczny trunek. Już mam sprawdzić co powoduje te podpokładowe przestoje, gdy w zejściówce pojawia się Patrycja z szerokim uśmiechem i rozwiązaniem zagadki kawowej.
Kapitan z kawą, to zadowolony kapitan!
P. Maindok

- Andrzej szykuje kawowo - czekoladowe rewolucje!
Chwilę później wytęsknione filiżanki lądują na stoliku w kokpicie. Do kawy z nutellą nasz barista pokroił świeżego melona – takie desery to ja rozumiem!
Kawa kreatywna wg. Andrzeja
P. Maindok

Słabnąca siła wiatru niezmiennie mnie niepokoi. Staram się powstrzymywać przed regularnym przeglądem plotera i wyliczaniu godzin, które dzielą nas od Malagi – jakkolwiek bym nie liczyła, z dużą dozą pewności będziemy na styk.
Zapada kolejny zmierzch. Nagle, szybko, bez uprzedzenia. Mam nadzieję, że ta noc będzie już znacznie spokojniejsza. Wiem wprawdzie, że i dziś nie pośpię, by towarzyszyć Piotrkowi na wachcie i doglądać Sylwii, którą Neptun w sposób niesprawiedliwy i okrutny potraktował znacznie mocniejszymi objawami choroby niż resztę. 
Kolejny błyskawiczny zachód słońca...
P. Maindok

Szybkość przyswajania wiedzy przez Piotrka wprawia mnie w totalny podziw. Wystarczy raz wytłumaczyć dane zagadnienie i chłopak już wie co robić. Gdybym ja uczyła się żeglarskiej sztuki w równie zawrotnym tempie, byłabym już mistrzem świata! Gdy kolejna wachta wychodzi na pokład, kładę się do upragnionego śpiwora. Szybko wpadam w stan relaksu, czując jednak ruchy jachtu i warunki panujące na zewnątrz nadzwyczaj dobrze. W głębi duszy uśmiecham się do kolejnego stopnia kapitańskiego wtajemniczenia – mogę czuwać nad sytuacją spod pokładu.
Cudowne odprężenie, na które czekałam od dwóch dni przerywa w sposób brutalny radiowy alarm „Mayday relay”. Zrywam się na równe nogi, próbując wychwycić z potoku hiszpańsko-angielskich słów istotne informacje. Niestety poza tym, że jakaś jednostka jest w poważnych tarapatach nie zrozumiałam nic więcej. Spokój odleciał na dobre na kolejną dobę. W głowie myśli kotłują się niemiłosiernie – co jeśli to któryś z naszych jachtów jest w niebezpieczeństwie? Wybiegam na pokład i zarządzam szczególną czujność. Zanim skończyłam wywód o niepokojącym alarmie, Patrycja z ogromną łatwością odczytuje z mojej głowy sakramentalne „a co jeśli to nasi?”. Staram się zachować resztki spokoju i nie martwić przynajmniej ich, zapewniając zupełnie bezpodstawnie (w końcu nie zrozumiałam ani komunikatu ani nawet numeru MMSI), że pozostałe załogi naszego rejsu zmierzają bezpiecznie do docelowego portu. Alarm powtarzał się regularnie mniej więcej co dwie godziny. W końcu wspólnymi siłami odszyfrowaliśmy z komunikatu to co najistotniejsze – współrzędne jednostki (znajdowała się w zupełnie innymi miejscu niż my) i liczbę osób w niebezpieczeństwie (czterdziestu ludzi w wodzie). Nieco mi ulżyło, wiedząc że alarm nie dotyczy naszych kolegów. 
Po niespokojnej nocy, czujny dzień
P. Maindok

Niemniej po kolejnej nieprzespanej nocy, spędzonej przy akompaniamencie wyjącego do granic możliwości radia, miałam ochotę rozmontować i wyrzucić je za burtę bez żalu.
W kambuzowych popisach przyszła kolej na Grzesia. Zapachy dochodzące z dołu wprawiają w błogostan i powodują nadmierną produkcję soków trawiennych w biednych żołądkach. Dzisiejszy szef kuchni serwuje klopsiki domowej roboty – zdecydowanie najlepsze jakie do tej pory jadłam. Po omiecieniu talerza do czysta, uroczyście ogłaszam, że nawet moja mama, która gotuje doskonale, nie robi tak wspaniałych klopsików! Zatem kolejny medal z ziemniaka w jachtowym Master Chiefie trafia do naszego I oficera. Deser okazuje się równie wspaniały jak wczorajszy. Andrzej znowu znika pod pokładem, krzątając się w kambuzie. Po chwili podaje banany w czekoladzie. 

Może wiatr i stan morza nie rozpieszczają w tym rejsie – za to nasi chłopcy stają na wysokości zadania!
Katarzyna Pawełczyk