środa, 10 lutego 2016

Mayday relay i popisy kulinarne



Część załogi wraca do żywych po niemiłym spotkaniu z chorobą morską, choć na kwestie żywieniowe dalej patrzą z nutą niepewności. Ci, którzy na pokładzie spędzili godziny nadliczbowe wykazują zgoła przeciwne nastroje. Niedobór snu uzupełniamy nadmiarem kalorii. Jak się okazuje niemożność zejścia na ląd i gasnący wiatr wzbudzają w wilkach morskich niespotykane pokłady kulinarnej ( i nie tylko) kreatywności. Jako pierwszy, ze swoimi kambuzowymi talentami ujawnia się Andrzej. Po standardowym jachtowym obiedzie, przebąkuje coś o kawie. Wedle zasady życzenie kapitana jest dla nas rozkazem natychmiastowo otrzymuje informacje z kambuza, że woda jest już wstawiona. Cudowna załoga! Po pięciu minutach oczekiwania, biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności łagodzące – nasza kuchenka nie jest niestety tygrysem w kwestii szybkości gotowania nań posiłków, zaczynam się niepokoić o ukochany, aromatyczny trunek. Już mam sprawdzić co powoduje te podpokładowe przestoje, gdy w zejściówce pojawia się Patrycja z szerokim uśmiechem i rozwiązaniem zagadki kawowej.
Kapitan z kawą, to zadowolony kapitan!
P. Maindok

- Andrzej szykuje kawowo - czekoladowe rewolucje!
Chwilę później wytęsknione filiżanki lądują na stoliku w kokpicie. Do kawy z nutellą nasz barista pokroił świeżego melona – takie desery to ja rozumiem!
Kawa kreatywna wg. Andrzeja
P. Maindok

Słabnąca siła wiatru niezmiennie mnie niepokoi. Staram się powstrzymywać przed regularnym przeglądem plotera i wyliczaniu godzin, które dzielą nas od Malagi – jakkolwiek bym nie liczyła, z dużą dozą pewności będziemy na styk.
Zapada kolejny zmierzch. Nagle, szybko, bez uprzedzenia. Mam nadzieję, że ta noc będzie już znacznie spokojniejsza. Wiem wprawdzie, że i dziś nie pośpię, by towarzyszyć Piotrkowi na wachcie i doglądać Sylwii, którą Neptun w sposób niesprawiedliwy i okrutny potraktował znacznie mocniejszymi objawami choroby niż resztę. 
Kolejny błyskawiczny zachód słońca...
P. Maindok

Szybkość przyswajania wiedzy przez Piotrka wprawia mnie w totalny podziw. Wystarczy raz wytłumaczyć dane zagadnienie i chłopak już wie co robić. Gdybym ja uczyła się żeglarskiej sztuki w równie zawrotnym tempie, byłabym już mistrzem świata! Gdy kolejna wachta wychodzi na pokład, kładę się do upragnionego śpiwora. Szybko wpadam w stan relaksu, czując jednak ruchy jachtu i warunki panujące na zewnątrz nadzwyczaj dobrze. W głębi duszy uśmiecham się do kolejnego stopnia kapitańskiego wtajemniczenia – mogę czuwać nad sytuacją spod pokładu.
Cudowne odprężenie, na które czekałam od dwóch dni przerywa w sposób brutalny radiowy alarm „Mayday relay”. Zrywam się na równe nogi, próbując wychwycić z potoku hiszpańsko-angielskich słów istotne informacje. Niestety poza tym, że jakaś jednostka jest w poważnych tarapatach nie zrozumiałam nic więcej. Spokój odleciał na dobre na kolejną dobę. W głowie myśli kotłują się niemiłosiernie – co jeśli to któryś z naszych jachtów jest w niebezpieczeństwie? Wybiegam na pokład i zarządzam szczególną czujność. Zanim skończyłam wywód o niepokojącym alarmie, Patrycja z ogromną łatwością odczytuje z mojej głowy sakramentalne „a co jeśli to nasi?”. Staram się zachować resztki spokoju i nie martwić przynajmniej ich, zapewniając zupełnie bezpodstawnie (w końcu nie zrozumiałam ani komunikatu ani nawet numeru MMSI), że pozostałe załogi naszego rejsu zmierzają bezpiecznie do docelowego portu. Alarm powtarzał się regularnie mniej więcej co dwie godziny. W końcu wspólnymi siłami odszyfrowaliśmy z komunikatu to co najistotniejsze – współrzędne jednostki (znajdowała się w zupełnie innymi miejscu niż my) i liczbę osób w niebezpieczeństwie (czterdziestu ludzi w wodzie). Nieco mi ulżyło, wiedząc że alarm nie dotyczy naszych kolegów. 
Po niespokojnej nocy, czujny dzień
P. Maindok

Niemniej po kolejnej nieprzespanej nocy, spędzonej przy akompaniamencie wyjącego do granic możliwości radia, miałam ochotę rozmontować i wyrzucić je za burtę bez żalu.
W kambuzowych popisach przyszła kolej na Grzesia. Zapachy dochodzące z dołu wprawiają w błogostan i powodują nadmierną produkcję soków trawiennych w biednych żołądkach. Dzisiejszy szef kuchni serwuje klopsiki domowej roboty – zdecydowanie najlepsze jakie do tej pory jadłam. Po omiecieniu talerza do czysta, uroczyście ogłaszam, że nawet moja mama, która gotuje doskonale, nie robi tak wspaniałych klopsików! Zatem kolejny medal z ziemniaka w jachtowym Master Chiefie trafia do naszego I oficera. Deser okazuje się równie wspaniały jak wczorajszy. Andrzej znowu znika pod pokładem, krzątając się w kambuzie. Po chwili podaje banany w czekoladzie. 

Może wiatr i stan morza nie rozpieszczają w tym rejsie – za to nasi chłopcy stają na wysokości zadania!
Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz