piątek, 21 września 2018

Władysławowo rozbudza apetyt


Skoro świt 

 

Wspomnienia wieczornej zimnej wody pod skrajnie niskim ciśnieniem pod campingowym prysznicem (co skutecznie utrudniło wyszorowanie upartych ziarenek piasku) zostają szybko przegonione przez pierwsze promienie porannego słońca. Do Władysławowa zostało nam jakieś 8 km, a do śniadania dwa, więc bez ociągania składamy namiot i szorujemy, w moi przypadku bardzo już głodne, zęby. Nasze wyjście z campingu synchronizuje się z porannym pociągiem z Warszawy, więc przez chwilę brniemy w tłumie turystów, szukających szczęścia i wolnych miejsc na campingach wzdłuż szosy Władysławowo – Hel. Mimo wczesnej godziny robi się już bardzo ciepło, więc nasza dyskusja skupia się głównie wokół planowanej na dziś kąpieli w Bałtyku – po sinicach nie ma śladu, za to temperatura wody jest kusząco wysoka jak na polskie warunki.

 Rarytasy u Surfera


Dwa kilometry bez śniadania strasznie mi się dłużą, dlatego kiedy dochodzimy do Tawerny Surfera cieszę się jak dziecko i wzrokiem poganiam kelnerkę, by raczyła nieco szybciej przyjąć nasze zamówienia. Samo wnętrze jest niezwykle klimatyczne – na suficie wiszą rybackie sieci i reflektory, stylizowane na stare krzesła doskonale komponują się z nowoczesnymi, choć  również stylizowanymi lampami, na środku sali stoją ogromne donice z nadmorską roślinnością, a na jednej ze ścian jest gigantyczne akwarium z kolorowymi rybkami. 

Surf Tawerna - niezwykle klimatyczne miejsce!
Fot. K.Pawełczyk


Zamawiamy jajecznicę i tosty francuskie z szynką parmeńską – w końcu dziś dojdziemy do celu naszej wędrówki, Władysławowa – a takie małe święto należy świętować od samego rana, przyjmując przy okazji solidną dawkę energii. 


Kolejne śniadanie Mistrzów
Fot. K.Pawełczyk

Pierwsze spotkanie z Bałtykiem 

 

Tym razem udaje nam się nie przejeść. Po wczorajszym kryzysie nie został nawet ślad, za to w brzuchu od rana harcują motyle ekscytacji sukcesem – to już dziś, już za chwilę! Na pomoście, gdzie chcemy nagrać poranną zajawkę okazuje się, że dziś odbywają się tu regaty windsurfingowe i nawet przez moment zastanawiamy się, czy nie przycupnąć na chwilę na „widowni”. Jednak niezwykle dopieszczona wizja kąpieli w Bałtyku wraca jak bumerang i decyzja podejmuje się sama – ruszamy do wejścia na plażę. Kolejną niemal prywatną plażę. Piasek miękko układa się pod stopami, otulając je przyjemnym ciepłem. Morze bardzo spokojnie, jakby od niechcenia faluje, tworząc zgrany muzyczny duet z lekkim wiaterkiem. Warunki do plażowania są idealne! Szybko zrzucamy plecaki i wierzchnie warstwy ubrania i z nieskrywaną, niemal dziecięcą radością biegniemy do wody (zapominając po drodze o niedającym za wygraną bólu mojej stopy i Kamila kostki). Bałtyk, jak to zwykle ma w zwyczaju, chłodzi surowo emocje. Woda i owszem – jest cieplejsza niż zwykle, ale… dla rozgrzanych porannymi kilometrami i już solidnym słońcem ciał, jest to szok na miarę gwałtownego wyhamowania, kiedy zanurzyliśmy się powyżej kolan. Patrzymy na siebie wzrokiem pełnym krępującej weryfikacji oczekiwań i niesłabnącej chęci zrealizowania postanowionych celów. W końcu po 10 minutach wewnętrznych negocjacji, kiedy Kamil już zdążył się zanurzyć, ja również decyduję się na ten heroiczny w moim przekonaniu wyczyn i tak szybko jak się zanurzyłam po szyję, tak szybko wystrzeliwuję jak proca z uśmiechem od ucha do ucha – „fajnieeee!”.


W drodze na ręcznik starym, kolonijnym jeszcze zwyczajem, zbieram muszelki ;)
Fot. K.Pawełczyk

3... 2... 1... META! 

 

Okazuje się, że leżakowanie nie jest sportem, w którym jesteśmy mocni… po ok. dwóch godzinach i całkowitym wysuszeniu siebie i strojów kąpielowych, zaczynamy się wiercić na ręcznikach z nudów, więc postanawiamy iść dalej. Z dokładnych obliczeń wynika, że we Władysławowie będziemy dość wcześnie, bo w porze obiadowej, więc strategicznie zaraz po wejściu do lasu, szukamy najlepszej opcji na tę okoliczność – kręcenie się w kółko po zatłoczonym kurorcie w poszukiwaniu dobrego jedzenia nie będzie najlepszym sposobem na spędzenie dzisiejszego popołudnia. 

Piękne, polskie lasy i towarzyszący nam szlak niebieski
Fot. K.Pawełczyk


Intensywne rozmowy, również o dalszych planach, sprawiają, że sześć kilometrów mija nam błyskawicznie – dużo szybciej niż poranne dwa i oto w oddali majaczy kolejna, upragniona zielona tabliczka z białym napisem – Władysławowo! UDAŁO SIĘ! 

Cel osiągnięty!


Doszliśmy do celu wędrówki. Jednak zamiast szukać noclegu na najbliższe trzy dni – planujemy jakie atrakcje odwiedzimy w Jastrzębiej Górze, a w myślach rozważamy, czy nie udałoby się dojść aż do Karwii. Jak to się mówi – apetyt rośnie w miarę jedzenia, a nasze apetyty były solidnie karmione przez cały Półwysep Helski, a więc ahoj przygodo – to jeszcze nie koniec!

Katarzyna Pawełczyk

piątek, 14 września 2018

Nudyści, gofry i inne atrakcje


O nudystach na Półwyspie Helskim krążą już legendy, owiane mgiełką tajemnicy i zaciekawienia o zabarwieniu nieco egzotycznym jak na polskie standardy. Kiedy kręcimy kolejny filmik na szczycie Góry Libek, z której roztacza się bajeczny widok na dziką plażę, naszym oczom ukazuje się zmaterializowana legenda – dobrze zbudowany mężczyzna po trzydziestce, tak jak go Pan Bóg stworzył, przeciąga się przed parawanem. Nieco wytrącona z równowagi „znaleziskiem” kończę filmikowe przemówienie i natychmiast odruchowo kieruję wzrok na jedyny parawan w okolicy. Onieśmielony mężczyzna szybko chowa się za parawanem, a ja z nutą satysfakcji zweryfikowania opowieści z mchu i paproci jeszcze raz napawam się widokiem kolejnej pustej plaży. 

Idealny punkt obserwacyjny.
Fot. K. Preidl


Pędzący w zawrotnym tempie czas jest nieubłagany i mimo ogromnej chęci pozostania jeszcze na szczycie, idziemy dalej. Nie chcąc nadwyrężać obolałej stopy, decydujemy się wrócić na wygodną ścieżkę rowerową wzdłuż Zatoki Puckiej, oferującą nie tylko twardą kostkę brukową, ale i zapierające dech w piersiach widoki na tańczące w kolorowym korowodzie kite’y. 

Cudowna Zatoka Pucka!
Fot. K. Pawełczyk


Po cudownym śniadaniu nie został już nawet ślad, a organizmy zaczynają się domagać solidnej porcji obiadowej energii. Czuję, jak żołądek zaczyna przyklejać mi się do kręgosłupa. Kamil ma podobne odczucia, więc postanawiamy nie wybrzydzać i wybrać się do pierwszej knajpy, jaka zmaterializuje się na naszej drodze. Na szczęście nasze życzenia spełniły się błyskawicznie, bo po przejściu niecałego kilometra, po drugiej stronie ulicy, wprawne (i głodne) oko Kamila dostrzega niepozorną tablicę kredową z napisem „Danie dnia za 17 zł”. Wymieniamy szybkie, porozumiewawcze spojrzenie i ruszamy w kierunku restauracjo-pensjonatu po danie dnia. Po pokonaniu solidnej porcji schodów wchodzimy do przytulnego wnętrza, udekorowanego pięknymi, nawiązującymi do Pomorza, obrazami. A oprócz nich znajdują się tu dekoracje z sieci rybackich czy stare naftowe lampy. Klimat tego miejsca jest absolutnie wyjątkowy! Co ważne, wrażenia estetyczne pokrywają się w pełni z wrażeniami kulinarnymi, dzięki czemu kryzys dnia drugiego powolutku mija. 

Urocza galeria, urocza restauracja.
Fot. K.Pawełczyk


W obowiązkowych planach są oczywiście kuźnieńskie gofry, które moim skromnym zdaniem są absolutnie najlepsze na całym Półwyspie. Problem jednak w tym, że filet z kurczaka nie bardzo chce się dzielić miejscem w żołądku z goframi, więc żywo dyskutujemy co z tym fantem zrobić, nieśpiesznie idąc w kierunku portu w Kuźnicy. Mówi się, że dobre rzeczy dzielone z innymi smakują najlepiej, więc postanawiamy podzielić się gofrem – oczywiście z bitą śmietaną i owocami. Na szczęście udaje nam się wstrzelić w okno kolejkowe, więc nie musimy długo czekać na świeże i słodkie szczęście, a do tego załapaliśmy się na ostatnią porcję malin - czy mogłoby być lepiej? Pamięć mnie nie zawiodła – smakuje obłędnie i mimo braku miejsca w żołądku, żałuję, że nie wzięliśmy jednak dwóch. 


Najlepsze na całym Helu!
Fot. K. Pawełczyk

Słońce ustawiło się już na zachodzie, uśmiechając się ciepło prosto w nasze twarze. Ruch na ścieżce rowerowej nieco się przerzedza, dzięki czemu możemy iść obok siebie i kontynuować niekończące się rozmowy o wszystkim i niczym. Z porannych grymasów nie został już nawet ślad. Gdzieś z tyłu głowy kiełkuje mi myśl, że może dalibyśmy radę dojść do Władysławowa już dziś… Obiad i deser poprawiły tempo wędrówki, jednak do Chałup zostało jeszcze trochę kilometrów. A do tego zaczynają nam się gotować stópki w pełnych butach. Sprawdzamy więc, jak rozlokowane są campingi w Chałupach, a myśli o Władysławowie powracają na swoje miejsce – z tyłu głowy. 

A gdyby tak iść jeszcze dalej...
Fot. K. Pawełczyk


Kiedy docieramy do znaku z napisem „Chałupy”, czujemy się już dość zmęczeni, ale zamiast skierować się wprost na camping, siadamy jeszcze nad zatoką. Wreszcie mogę zrobić to, o czym marzyłam przez ostatnie godziny – zanurzyć rozgrzane stopy do przyjemnie chłodnej wody. Nie podejrzewając nadchodzących kłopotów noclegowych, siedzimy dłuższą chwilę nad wodą i cieszymy się z finiszu dzisiejszej trasy. Kiedy robi się już dość późno zbieramy rzeczy i kierujemy się do miasta, po drodze zatrzymując się jeszcze w lokalnej wędzarni. Obłędne zapachy w kolejce skłaniają do zakupów większych niż były planowane i już nie mogę się doczekać tej kolacji!  

 
Udało się - cel na dziś osiągnięty!

Beztrosko i bez poczucia czasu, za to z wielkimi planami na wieczorną ucztę, idziemy wolno główną drogą, prawie nie zauważając, że doszliśmy do końca Chałup. Jedyny camping, jaki minęliśmy po drodze, miał wielki napis, że nie można rozbijać namiotów. Tymczasem zaczyna się ściemniać. Nieco zestresowani otwieramy google maps, ale tam najbliższy camping zaznaczony jest za niecałe trzy kilometry. Nie mając wyjścia – idziemy dalej w kierunku Władysławowa. Nogi i zmęczenie po upalnym dniu dają już o sobie znać, czego nie polepsza myśl, że póki co jesteśmy bezdomni. Przez chwilę zaczynamy nawet rozważać spanie na dziko, czego bardzo chcieliśmy uniknąć. Humory zaczynają nieco opadać i w tym momencie pojawia się wejście do kolejnego campingu. Stróż na wejściu oznajmia, że jeszcze jeden, mały namiot wciśnie, gdzieś między przyczepami – jesteśmy uratowani! 

Katarzyna Pawełczyk

poniedziałek, 3 września 2018

Główny Szlak Plażowy - Nie taki Hel płaski, jak go malują

Poranki zawsze nadchodzą za szybko!
Fot. K. Pawełczyk

Trudne poranki

Poranek po regeneracyjnej nocy nadszedł zdecydowanie za szybko. Czuję, że za chwilę przekonam się o ukrytych do tej pory mięśniach, które zostały wybudzone z głębokiego snu wczorajszą wędrówką. Kilkadziesiąt metrów dzielące nasz namiot od toalety pokonuję z niezwykłą wręcz ostrożnością, dobitnie czując każdy krok. Kolano i stopa, mimo solidnego smarowania sporą dawką Voltarenu, dają o sobie uporczywie znać. Czuję, że to będzie długi i trudny dzień, ale o dziwo znajduję w sobie krztę entuzjazmu by bez zbędnego ociągania zebrać się na poszukiwanie śniadania. Kamil od rana też nie tryska energią, ale skrupulatnie wykonuje wszystkie niezbędne czynności i już przed dziewiątą wychodzimy spakowani w kierunku budzącego się do życia miasta. Z niepokojem i rosnącą potrzebą jedzenia mijamy kolejne zamknięte witryny. W końcu naszą uwagę przykuwa baner „Urwis House - zestawy śniadaniowe 22 zł”. W środku w zasadzie nie ma jeszcze klientów, więc kelner zjawia się z kartą błyskawicznie. Wspomniany zestaw śniadaniowy zapowiada się dość obiecująco – świeżo wyciskany sok z pomarańczy, jajecznica na maśle, grillowane kiełbaski, tosty i warzywa, a do tego na deser jogurt z musli i świeżymi owocami. Rzeczywistość jednak przekracza nasze najśmielsze oczekiwania – sok podany jest w normalnej szklance, a nie, jak się spodziewaliśmy, w naparstku, jajecznicy i kiełbasek jest całkiem sporo – wszystko jest świeże i pyszne. Gdyby nie wielkość porcji, pewnie mielibyśmy mnóstwo energii po takim śniadaniu. Niestety, taka ilość jedzenia wymaga skupienia wszystkich sił organizmu na trawieniu i w efekcie robimy się koszmarnie śpiący. 

Śniadanie Mistrzów!
Fot. K. Pawełczyk


Napój Bogów

Droga do portu, gdzie chcemy nagrać filmik – zajawkę, strasznie się dłuży, a ciemne chmury nie wróżą najlepiej naszej wędrówce. Jastarnia powoli wypełnia się turystami szczelnie otulonymi szalikami i kurtkami, mającymi ochronić ich od chłodnego wiatru znad zatoki. Ustawiamy się przy nabrzeżu zaraz obok ulicy i ściągamy nieskrywaną uwagę kilku przechodniów naszym mini planem filmowym. Nagrywanie, o dziwo, idzie całkiem nieźle – ba, nawet zdołałam wydobyć dobrze ukryte pokłady energii, by nie wyglądać jak zmęczona życiem ameba.
- Napiłabym się kawy… - mówię niepewnym tonem i widzę, że Kamilowi nie podoba się ta koncepcja.
- To może jak dojdziemy do Kuźnicy? Bo już prawie południe, a my jeszcze nie przeszliśmy nawet kilometra – rzeczowo odpowiada. Przytakuję, ale kątem oka rozglądam się za jakimś punktem dającym napój życia na wynos. Trafiła się piekarnia. Tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmiam, że muszę się napić espresso, bo inaczej nigdzie dalej nie pójdę. Kamil nie protestuje. A po chwili sam zamawia maleńką filiżankę szczęścia w płynie. 


Niby nic... a jednak życie wraca do człowieka.
Fot. K. Pawełczyk

Zwracamy honor parawanom

Teraz możemy wreszcie ruszyć dalej na zachód. Jesteśmy nieco przerażeni faktem, że dopiero w południe wchodzimy na szlak, więc mimo obolałych kończyn staramy się utrzymywać sprawne tempo – zatrzymujemy się tylko na rogatkach Jastarni, by zrobić zdjęcia przepięknej kaszubskiej zabudowie i już po chwili wchodzimy do lasu.

Znaliście Jastarnię z tej strony? ;)
Fot. K. Pawełczyk

 Ze względu na wczorajszą szarżę z bosymi stopami po piasku, dziś postanawiamy iść w wygodnych butach po leśnym podłożu, co zresztą dość szybko daje pozytywne efekty – po kolejnym wklepaniu porządnej dawki Voltarenu ból niemalże ustępuje.
Okazuje się, że droga, którą idziemy, jest bardzo popularna wśród rowerzystów (mimo, że szeroka ścieżka rowerowa jest poprowadzona od strony zatoki), więc co chwilę musimy ustępować drogi jednośladom i to skłania nas do małego postoju. Drugie śniadanie postanawiamy zjeść na plaży - schodzimy więc najbliższym zejściem i naszym oczom ukazuje się kolejna dzika, szeroka plaża z cudownie białym piaskiem i wygodnym nachyleniem. Niestety, już pierwsze kroki na miękkim piasku powodują przeszywający ból stopy – myśl o kontuzji ściera nieco uśmiech z mojej twarzy, choć staram się z całych sił zachować dobrą minę do bolesnej gry. Rozkładamy się tuż obok wydm i układamy coś na kształt parawanu z plecaków. Kiedy tylko dopadł nas pierwszy mocniejszy podmuch wiatru, niosący ze sobą ostre jak szpilki drobinki piasku, szybko przekonujemy się o niezwykłych zaletach posiadania, i jak w naszym przypadku wadach nieposiadania, parawanu. Małe sztylety wbijają się bezlitośnie w każdy centymetr kwadratowy odkrytego ciała. Kulimy się, próbując osłonić przekąski, co daje niewielkie efekty, bo po chwili i tak chrupie mi piasek między zębami. Trzeba iść dalej.

Nie taki Hel płaski, jak go malują

Po niecałych 800-set metrach trafiamy na kompleks bunkrów. Kamilowi zapaliły się iskierki w oczach. Ja z kolei wolę nie nadwyrężać cierpliwości mojej uszkodzonej stopy, biegając po piasku, więc zostaję na ławce z plecakami i oddaję się myślom o najlepszych gofrach na Półwyspie, które będą idealną nagrodą za trudy dzisiejszej wędrówki. Kamil wraca po kwadransie, twierdząc, że bunkry z daleka robiły zdecydowanie lepsze wrażenie, ale i tak było fajnie je zobaczyć.
Kiedy tak idziemy dalej przez las, a nasze tempo z każdym krokiem spada, zaczynamy rozważać, czy przypadkiem już drugiego dnia nie dopadł nas tzw. kryzys dnia trzeciego – a jeśli tak, to co będzie jutro… Kamil mnie pociesza, że to normalne przy dłuższych wędrówkach (to dopiero drugi dzień!) i jutro na pewno minie. Tymczasem zza drzew po lewej stronie zaczyna wyłaniać się prześwit, a za nim Zatoka Pucka. Proponuję, że może przejdziemy się chwilę wybrukowaną ścieżką rowerową wzdłuż Zatoki, na co Kamil chętnie przystaje. 

Bunkry, duuużo bunkrów.
Fot. K. Pawełczyk

Zdobywcy szczytów

 Ścieżka rowerowa okazuje się autostradą rowerową, więc żeby za bardzo nie przeszkadzać idziemy gęsiego. Pogoda zrobiła się cudowna – słońce przegoniło chmury, wiatr przyjemnie chłodzi twarz i nawet temperatura jest do zniesienia. Przyspieszamy kroku. Po chwili mijamy napis na drodze: „libek” ze strzałką namalowaną w kierunku wydm.


Warto czytać te tablice - mnóstwo ciekawych informacji zawierają!
Fot. K.Pawełczyk

- To chyba ta Góra Libek – mówi Kamil, ale nie podchodzi zbyt entuzjastycznie do mojej propozycji, by się na nią wspiąć. Idziemy więc dalej, a ja głośno żałuję, że ominęliśmy taką atrakcję – w końcu niecodziennie można zdobywać najwyższe szczyty okolicy. Po kilkuset metrach Kamil w końcu decyduje się zawrócić – i tu pojawia się sytuacja rodem z bajki o żurawiu i czapli. Kiedy on nabrał ochoty na górskie wojaże, ja zdążyłam się już pogodzić z myślą, że trzeba iść dalej. Patrzę więc na niego wzrokiem pełnym piorunów i mówię, że teraz już nie ma sensu się wracać. Kamil jest jednak nieustępliwy i w wirze negocjacji proponuje, że wniesie mi plecak na górę. Ta perspektywa do mnie przemawia, więc szukamy prześwitu w dzikiej róży, który wpuści nas na drugą stronę drogi i dalej na wydmy. Niestety za torami wpakowaliśmy się w sam środek roślin uzbrojonych w ostre kolce – po 15 minutach nasze nogi wyglądają jak po spotkaniu z agresywnym artystą rzeźbiarzem i pieką niemiłosiernie. 

Polskie plaże, piękne plaże.
Fot. K. Pawełczyk


Podejście na piaskowy szczyt, bo góra Libek to po prostu najwyższa wydma, jest dość strome i niewygodne – piasek ślizga się pod butami, ale na szczęście króciutkie. 

Mogłabym nie wracać!
Fot. K. Preidl


Po chwili podziwiamy wybrzeże z góry – po raz kolejny zakochuję się od nowa w polskich plażach. Ten widok wynagradza mi absolutnie wszystko i aż nie chce się iść dalej…

Katarzyna Pawełczyk