piątek, 29 września 2017

Prosto na skały



Jeśli powiem, że wieje prosto w dziób i zacina delikatnym deszczem, to nie będzie to duże zaskoczenie, prawda? Tak więc, wiatr chyba obraził się na dobre. Pogoda nie ustępuje. Morze standardowo kołysze się ciut za bardzo. Mimo to humory dopisują – przed nami zaledwie 40 mil. Mniej niż doba kolejnej lekcji pokory nie robi już na nas takiego wrażenia jak jeszcze dwa tygodnie temu, choć wszyscy są już zmęczeni takimi warunkami i nieustanną jazdą na silniku. Mam wrażenie, że pobiję teraz nie tylko rekord godzin spędzonych na jednym rejsie, ale również rekord godzin przepłyniętych w zasadzie bez żagli… 

Byle dalej...
G. Sokołowicz
Po ostatniej dziennej wachcie szybko zasypiam w ciepłym śpiworze, i to mimo kapryśnej prawej stopy, która postanowiła prowadzić protest termiczny i bez względu na ilość założonych skarpetek i komfort cieplny pozostałych części ciała, nie chce się rozgrzać. Mimo fal grawitacja wróciła do naszej koi, więc nie musimy się już zapierać w dziwnych pozycjach, aby się nawzajem nie pozabijać -  ba, dla mnie ten rodzaj bujania działa jak najlepsza kołysanka! Kiedy okrutny budzik rozbrzmiewa pieśń zbliżającej się wachty, za bulajem jest już bardzo ciemno.  Monika patrzy na mnie tym samym zrezygnowanym i wołającym o sen wzrokiem, co podczas poprzednich przelotów. Ja pewnie minę mam nie lepszą, ale myśl o tym, że za niecałe cztery godziny wszyscy położymy się do koi, z powrotem mobilizuje mnie do szybkiego wskoczenia w sztormiak. 
Humory dopisują!
G. Sokołowicz

Ala i Gosia każą wypatrywać czerwonego światła, które za chwilę powinno zmienić się w żółte i proponują rozgrzewającą herbatę. Skrupulatność i nadzwyczajny entuzjazm Gosi w przygotowywaniu ciepłych napoi kolejnej wachcie jest dla mnie fenomenem niezrozumiałym ale bardzo docenianym, więc z ogromną wdzięcznością podaje jej swój kubek. Rozmowa i wypatrywanie światełek w totalnej ciemni sprawia, że godziny lecą w cudownie szybkim tempie – ani się obejrzałyśmy, a Michał już stał na deku gotowy do przejęcia steru. Skręcamy tak, by trafić w żółte światło sektorówki prowadzące bezpiecznie do przystani. Michał rozdziela zadania, a my sprawnie wykonujemy kolejne polecenia. Wszystko wydaje się iść gładko. Dookoła jest jednak tak ciemno, że poza maleńką kropką światła przed nami nie widać kompletnie nic. Wiedziona przeczuciem włączam czołówkę i doznaję niemiłego ścisku w żołądku – płyniemy jakieś pół metra od skalnej ściany wyposażonej w tysiące ostrych zębów, gotowych do uszkodzenia dzielnego jachtu. Mam wrażenie, że wyciągnięcie ręki poza obrys burty może się skończyć poważną kontuzją. Patrzę na Michała – jest skupiony jak nigdy. Krzyczy do Tomka aby poszedł ze szperaczem na dziób i oświetlał mu drogę, ale Tomek zamiast posłusznie wykonać polecenie kapitana, zaczyna wygłaszać swoje mądrości. Michał nie wytrzymuje i krzykiem doprowadza niepokornego bosmana do porządku. W ostatniej chwili… Kiedy smuga światła pada przed dziób, w odległości kilku metrów wyrastają przed nami ostre skały, za którymi jak gdyby nigdy nic świeci żółte światło sektorowe! Szybki skręt steru. Oczy wszystkich wpatrzone są we wrogie kształty omywane przez fale. Nie ma mowy o zaspaniu – jesteśmy rozbudzeni jak nigdy. Jacht dużym łukiem wykonuje obrót. Udało się. W ostatniej chwili. Zatoka jest jednak bardzo płytka, więc nie ma jeszcze czego świętować. W świetle szperacza ukazuje się stary, betonowy pirs zakończony gdzieniegdzie zardzewiałymi drutami. Szybko przygotowujemy cumy, a Tomek upewnia się jeszcze co do głębokości – jeden nieprzemyślany ruch sterem,  jeden metr za daleko i staniemy na mieliźnie albo wbijemy się w zbrojenie pomostu. Michał z zadziwiającą precyzją manewruje w labiryncie niebezpieczeństw ukrytych w nocnym mroku.  Podchodzimy do kei. Tomek wyskakuje i ocenia, że nie jest to najlepszy wybór. Druga próba nieco dalej - w końcu udaje się zacumować w bezpiecznym miejscu.
- Tak stoimy – pada cicha komenda z ogromnym poczuciem ulgi na pierwszym planie.
Jest trzecia nad ranem, ale nikomu się do spania nie spieszy. Wytężam wzrok w kierunku skał i myślę sobie, że Michał wykonał wszystko po prostu perfekcyjnie. Na pozbycie się niemiłego ścisku żołądka wypijamy po kieliszku czegoś mocniejszego za szczęśliwe ocalenie i mimo ogólnozałogowego podekscytowania udajemy się do koi – za parę godzin czeka nas eksploracja wyspy, na której jeszcze kilkanaście lat temu ok. pięćdziesięcioosobowa populacja radziła sobie bez elektryczności…

Katarzyna Pawełczyk

środa, 6 września 2017

I znów na morze ruszyć trzeba



Droga powrotna do Lerwick przynosi nam kolejne niespodzianki rodem z National Geographic. Ktoś wypatrzył kilka fok wylegujących się na plaży w dole. Michał od razu zatrzymuje nasz wehikuł i wszyscy wyskakujemy z dziecięcą radością na pole prowadzące do szarych koleżanek. Okazuje się, że to całe, ogromne stado wyleguje się w niewyraźnym słońcu. Nasz entuzjazm płoszy co żywsze osobniki do wody, więc im bliżej krawędzi skarpy prowadzącej na plażę się znajdujemy, tym ostrożniejsze stawiamy kroki. Niesamowite jest to, jak te na lądzie ociężałe i niezgrabne zwierzaki potrafią się zwinnie poruszać w morskich odmętach! Urzeczeni patrzymy na piękny spektakl natury, póki Michał nie zbiega w dół, płosząc większość fok. Zuza rzuca piorunujące spojrzenie kapitanowi, a to oznacza, że czas wracać do auta. 
Foki leżakują
K. Pawełczyk

Ostatnim punktem na naszej szetlandzkiej trasie wycieczkowej jest wyspa św. Niniana i niezwykła plaża leżąca… pomiędzy lądem a wysepką!
Poprzeczna plaża przy wyspie św. Niniana
K. Pawełczyk
Widok ten robi piorunujące wrażenie – z jednej strony fale majestatycznie rozbijające się o ostre skały, z drugiej idealnie jasno-żółta plaża zalewana morzem z dwóch stron i ciemne chmury potęgujące magiczną atmosferę tego wyjątkowego miejsca.
Ostre skały
K. Pawełczyk
Wreszcie nie pada! Możemy beztrosko biegać po poprzecznej plaży i wyczekiwać z gotowym do działania aparatem najlepszej chwili na uchwycenie TEGO CZEGOŚ. Jest zimno. Natrętne myśli o powrocie na morze kotłują się w naszych głowach i o ile z jednej strony wiem, że to co najgorsze jest już za nami, o tyle perspektywa przemarzniętych dłoni i niemiłosiernie długich minut na deku sprawia, że jeszcze bardziej chciałabym po prostu zostać na Szetlandach. 

Magia
M. Sokołowicz
Przed nami ostatnia noc w Lerwick. Żeby przypadkiem nie było nudno na koniec musimy się jeszcze przeparkować, bo nasz „port” zwijają już na zimę. Zaszczyt manewrowania przypada w udziale kapitanowi stażyście, czyli… mnie. Niby nic trudnego – odejście na szpringu rufowym i podejście longside do kei. Oba manewry przećwiczone wielokrotnie. Z jednym maleńkim szczegółem – na łódkach laminatowych, a Joinus jest przepiękną stalówką. Rozdzielam zadania i konsultuje plan z Michałem, który przychyla się do mojej koncepcji. Pociągam delikatnie manetkę na bieg do tyłu, szpring napina się i dziób odchodzi na wodę. Wyczekuję jeszcze chwilę aby mieć pewność, że zmieszczę się z nawrotką w ciasnym basenie. Padają kolejne komendy, a sprawna załoga wykonuje wszystko w mgnieniu oka – mieć takich ludzi na pokładzie to prawdziwy luksus! Zacieśniona cyrkulacja wydaje mi się za mało zacieśniona, ale Michał spokojnie kiwa głową, że mam jeszcze mnóstwo miejsca i po chwili wchodzimy już do następnego basenu. Ustawiam się tak, aby zająć miejsce pomiędzy keją a kolejną jednostką. Zaczynam hamować dużo wcześniej niż zazwyczaj mając na uwadze, że taka masa nie zatrzyma się w sekundę. Znowu komendy i znowu super sprawna załoga. Gosia, która spełniała się w roli fotoreportera i odbierającego cumy jednocześnie, ze swoim rozbrajająco szerokim uśmiechem gratuluje mi manewru. Mimowolny uśmiech pojawia się i na mojej twarzy. 

Pełne skupienie
M. Sokołowicz
Przed zmrokiem biegniemy jeszcze na tournée po wąskich uliczkach wypełnionych maleńkimi sklepikami i kawiarenkami – z brytyjskich, starych filmów rodem. Szał pamiątkowych zakupów został nieco ostudzony przez ceny produktów „handmade” i „made in Shetland” jakie dominowały na wystawach i w witrynach. Ograniczam się do lokalnego piwa i kilku pocztówek. Monika natomiast wraca z kilkoma większymi siatkami i dokładnie osuszonymi od uśmiechu ósemkami. 
Pamiątki, pamiątki!
K. Pawełczyk

Poranek przynosi jak zwykle stabilną pogodę – deszcz. Dostajemy przyzwolenie na ostatnią, szybką kawę przed przelotem na maleńką wysepkę Fair. Nie tracąc cennego czasu, wyskakujemy do sprawdzonej kafejki na ciepły posiłek. Wyposażone w długopisy i słowotok, tuż obok talerzy i kubków układamy pocztówki. Każdy centymetr kwadratowy wolnej przestrzeni został dobrze wykorzystany, a i panini zdążyło zupełnie wystygnąć – jak to się mówi, każdy ma swoje priorytety.
Kartki zostały wrzucone, zapas pieczywa zrobiony, a sztormiaki dumnie krzątają się przy cumach. Jednym słowem – pora w morze nam!   
Katarzyna Pawełczyk